(Bardzo) Obszerny wywiad z Paco Roig, byłym prezydentem Valencii
- Chociaż nie znalazł się w serialu Movistar+ “LaLiga ludzi niezwykłych”, to jego zarządzanie Valencią (1994–1997) również było niezwykłe. Udowadnia to, że nadal potrafi mówić ostrym językiem.
Dokładnie rok temu Movistar+ wyemitował wciągający serial dokumentalny o futbolu lat 90. oraz o sposobie zarządzania przez głównych prezesów tamtego okresu. Joan Gaspart, José María Caneda, Del Nido ojciec, Augusto César Lendoiro, Lopera, Teresa Rivero i kilku innych udzielili swoich soczystych wypowiedzi i podzielili się anegdotami w pierwszym oryginalnym filmie Producciones del KO zatytułowanym “LaLiga ludzi niezwykłych”.
Francisco Roig Alfonso (Walencja, 1939), bardziej znany jako Paco Roig, brat prezydenta Villarreal (Fernando) oraz właściciela Pamesa (Juan), nie znalazł się w serialu, ponieważ liczba postaci była ograniczona, a projekt musiałby mieć więcej odcinków niż “Władca Pierścieni”. Niemniej jednak wielu, zwłaszcza na Mestalla, czekało na jego udział. Po prezydenturze w Valencii w latach 1994–1997, ustaleniu swojej pensji na 1% budżetu klubu, po zatrudnieniu Romario, pracy z Valdano, Aragonésem, Ranierim i Parreirą, sprzedaży Mijatovicia, ataku przez Peneva i rezygnacji po białym szaliku, wszyscy chcieli go posłuchać. Dlatego dziennikarz Relevo umówił się z nim na rozmowę w jego ulubionej tawernie, aby sprawdzić, że w wieku 85 lat jest w formie, ma doskonałą pamięć, nadal jest popularny, a niektórzy nadal traktują go tak, jakby miał władzę. Jednak to, co czuje do Valencii, sprawia mu ból.
Czy zaproponowano panu udział w tym dokumencie, o którym mówiłem, lub przynajmniej czy chciałby pan w nim wystąpić?
- Nikt mi nic nie powiedział. Cóż… A mam przecież wiele do powiedzenia. Przemyślałem kilka rzeczy, którymi chciałbym się dziś podzielić.
Proszę śmiało. Po tym, jak był pan prezydentem Valencii przez trzy sezony, spędził pan pół życia w federacji i kupił akcje Hérculesa… Czy może pan zaświadczyć, że wtedy piłka nożna była inna?
- Myślę, że życie zawsze jest takie samo. A więc i piłka nożna. Ci, którzy mówią: “Hiszpanie są najbardziej namiętni…”. No i co, Anglicy nie mogą być namiętni? Wszędzie są różni ludzie. W Hiszpanii jest dobra, uczciwa, nieuczciwa i bezwstydna społeczność, i tak samo jest wszędzie indziej. Może relacje były trochę inne. Lubiłem ludzi takich jak Núñez. Ale też opowiada się rzeczy, które nie są prawdziwe… Jak wtedy, gdy mówiło się o rzucie karnym Djukicia w Riazor i mistrzostwie Barcelony [14 maja 1994]. Nigdy nie sprzedałem się Núñezowi.
Zaczyna pan mocno.
- Dzwoniono do mnie, żeby Valencia pokonała Deportivo i dała premię moim zawodnikom. Powiedziałem: “Ale przecież jesteśmy na ósmym miejscu! Jaką premię mam im dać?” Bramkarz Sempere doznał kontuzji, więc wpuściliśmy Gonzáleza. Mówię ci to tak, jak było, bo to prawda. Prezydent dzwonił do mnie codziennie… Pomyślałem, skoro dzwoni, to wykorzystam to. Powiedziałem mu, że jeśli Barcelona zostanie mistrzem…
Proszę dalej.
- Wówczas Valencia miała grać w Gamper, a Barcelona za darmo na Trofeo Naranja. Wtedy mój brat zaczynał w Pamesie, więc powiedziałem, że drużyna koszykarska Barcelony też musi zagrać tam. Udało mi się uzyskać cztery lub pięć rzeczy. Tak było. I bum! Strzelają rzut karny i nie trafiają… Nie wiem, czy ktoś zapłacił moim graczom jako premię. Ja im nie dałem ani grosza. Strzelają rzut karny, w ostatniej minucie, i pudłują. Djukić wykonuje rzut karny, a González, który nie grał przez cały rok, broni go. A potem latem podpisuję kontrakt z Djukiciem. I tak zaczęły się plotki. Ale Minguella już mi go zaoferował. Taka jest piłka nożna… Pełno w niej zazdrości.
Czy ma pan dobre wspomnienia z tego okresu bycia prezydentem?
- Cieszyło mnie to, bycie prezydentem było dla mnie zaszczytem, ale zabrakło mi czasu, by zrobić więcej. Miałem u boku człowieka, Llorente, który zrujnował cały mój plan. Był moją prawą ręką, a okazał się zdrajcą. Musi być teraz milionerem. Nie pojawia się nigdzie. Został tam przez wiele lat i zrobił wszystko, co możliwe. Od dnia, gdy przegraliśmy z Salamanką [30 listopada 1997, kiedy zrezygnował po porażce 0:1], bo powiedziałem, że odejdę, jeśli wyciągną chusteczki. Przegraliśmy, i było po wszystkim. Ale on nawet kazał policji otoczyć lożę VIP, jakby stało się coś poważnego. Totalny zdrajca. Przejąłem Valencię po byciu dyrektorem u pana Arturo Tuzóna, który był dobrym prezydentem, ale wydawał mało pieniędzy. Gdy wszedłem, Valencia ani nie miała długów, ani niczego. Stworzyłem Valencię za 500 milionów peset [około 3 miliony euro] po sprzedaży Leonardo, choć miał jeszcze rok kontraktu. Nie mogłem pozwolić sobie na kogoś takiego jak dzisiaj jest Mbappé. Musiałem znaleźć przyszłego Mbappé. Zbudowałem świetny zespół. A potem Llorente mnie dosłownie zniszczył. Ale jestem zadowolony, że byłem prezydentem.
Jaki jest pana najlepszy moment z tych lat bycia prezydentem?
- Kiedy pokonałem Real Madryt. Wydaje mi się, że wyeliminowałem ich w Pucharze Króla [tak, w 1/8 finału sezonu 1994-95]. Potem byliśmy w finale, którego nie powinniśmy przegrać na Bernabéu. Ten, podczas zalania przeciwko Deportivo [1995]. Zostałem wicemistrzem ligi i umieściłem Valencię na orbicie. Wszyscy się jej bali. Tak jak teraz wszyscy myślą, że Valencia spadnie, wtedy tak nie było. I wygrali Puchar UEFA niedługo po moim odejściu z zespołem, który zbudowałem.
Skąd wzięło się słynne hasło ‘Per un Valencia campeó’ (Dla mistrzowskiej Valencii)?
- Zrobiłem to, co czułem, siedząc jako kibic na trybunach. Chciałem widzieć Valencię jako mistrza i to próbowałem zrobić, gdy zacząłem zarządzać klubem. Czy chciałem widzieć Romario? Romario został podpisany. Czy chciałem, żeby w spektaklu brały udział orkiestry muzyczne z Walencji? Tak. Czy chciałem zmienić nazwę stadionu? Tak. Nic z podążania za tym, co wyznaczył Madryt, nadając stadionowi imię Santiago Bernabéu, a inne kluby później nazywały je imionami swoich prezesów. Nasz stadion powstał jako Mestalla, więc przywróciłem nazwę Mestalla. Miałem spory z rodziną Luisa Casanovy, oczywiście. Powiedziałem jego synowi: “Ten stadion nie należy do twojego ojca, ten stadion to Mestalla”. Zrobimy mu plac, ale on nie jest właścicielem stadionu. Zobaczymy, kiedy to zmienią.
Czy żałuje pan czegoś z tamtych lat?
- Żałuję, że nie miałem odwagi wyrzucić Llorente w dniu, w którym zrozumiałem, że mnie zdradza. I później, że nie wytrzymałem presji i nie kontynuowałem. Powiedziałem, że odejdę, kiedy wyciągną chusteczki, i zrobiłem to. Mogłem zostać. Teraz nikt tak nie robi. Zawsze uważałem, że trzeba być słownym. Czy chciałem zostać? Tak. Czy było mi trudno, kiedy odszedłem? Tak, było mi ciężko. Ale decyzja została podjęta. Obiecałem i odszedłem.
Czy ktoś pana zmusił do odejścia?
- Było wszystkiego po trochu. Zawsze były naciski polityczne. Namawiali mnie do sprzedaży akcji. Dobrze sobie z tym poradziłem i sam się o to postarałem. Miałem bardzo dużo akcji i zarobiłem mnóstwo pieniędzy, bo kupiłem je bardzo tanio, a sprzedałem bardzo drogo. Trochę udawałem, że nie chcę sprzedawać i takie tam. Siedziałem pewnej soboty pięć godzin z prezydentem, który mówił, że nic nie zrobiliśmy, z Paco Campsem i Bautistą Solerem, i mówili, że jestem jednym z najlepszych prezesów, prawiąc mi komplementy, ale że muszę sprzedać, bo jest wojna. Co on miał z tym wspólnego! Siedziałem pięć godzin i powiedziałem, że chcę kupić akcje Solera, by wrócić do Valencii. Powiedziałem, że nie sprzedaję. Minęły cztery miesiące, nic mi nie mówili, a potem zadzwonili, by zapłacić za moje akcje, i dali mi fortunę. Więc je sprzedałem.
Czy kiedykolwiek miał pan trudności finansowe?
- Zawsze. Miałem bardzo dobre dni i inne bardziej traumatyczne. Jestem bardziej kupcem, nie jestem producentem, ale zawsze przechodziłem przez różne sytuacje. Piłka nożna bywa dobrym biznesem, ale czasem złym. Może być dobrym biznesem, jeśli jest dobrze prowadzony, ale ludzie w piłce nożnej są bardzo marzycielscy i zarozumiali. Zbudowałem Valencię za niewielkie pieniądze. Wydaje się to niemożliwe, ale trzeba znaleźć sposób. Teraz, jeśli weźmiesz pośrednika, który dokonuje transferów i pobiera 10%, dostajesz potężne ciosy… Więc jesteś skończony. Biorą masę pieniędzy i są nadziani. Trzeba umieć się poruszać i można stworzyć drużynę za niewielkie pieniądze. Ale trzeba wiedzieć i działać uczciwie.
Co kibice najczęściej panu przypominają, kiedy rozpoznają pana na ulicy?
- Żebym wrócił.
Jaka anegdota najbardziej pana bawi, kiedy opowiada pan o tamtych czasach w gronie przyjaciół?
- Mówię im, że bardzo lubiłem Romario. A, nawiasem mówiąc, załatwił go jeden dziennikarz z Levante, który pracował w “Las Provincias” i zaczął rozpowszechniać plotki. Romario powiedział mi prosto w twarz: “Prezydencie, lubię kobiety, nie interesuje mnie alkohol, nie palę i nie biorę narkotyków; ale kobiety lubię, żeby pan wiedział”. A tutaj ciągle go ścigali, ten dziennikarz, który był z Levante, a ja byłem jedynym, który to mówił. I spójrz, jakie to rzeczy – później ten dziennikarz został prezesem Fundacji Levante… Vicente coś tam [mowa o Vicente Furió].

Co takiego bawiło pana w Romario?
- Otóż kilka lat później, kiedy już odszedł, pojechałem w interesach do Rio z kilkoma przyjaciółmi. Jeden z nich zaproponował: “Dlaczego nie pójdziemy do dyskoteki Romario? No to poszliśmy. Cholera, jak mnie zobaczył…! Jakie uściski mi dawał! Byłem nawet na jego ślubie. Zostaliśmy tam do bardzo późna. Byłem wykończony o czwartej rano i powiedziałem, że wracam do hotelu i żeby dali mi rachunek, który po tylu godzinach miał być solidny… Romario podszedł do mnie i powiedział, że nie ma mowy, żebym płacił: ‘Jak mam od ciebie, prezydencie, brać pieniądze?’. Bardzo uprzejmy. No to wyszedłem, a następnego ranka chwaliłem się, co się stało. Aż tu moi znajomi, którzy zostali dłużej w klubie, powiedzieli: “Nie wziął pieniędzy od ciebie, ale od nas wszystko policzył”. Co za cwaniak! [Śmiech]
Czy był pan jednym z tych, którzy schodzili do szatni albo dawali “kazania” jak Bernabéu?
- Nie, nie. Jeśli przegrywaliśmy, schodziłem i ich pocieszałem, łagodząc sytuację: “Nic się nie stało”. A jeśli wygrywaliśmy, gratulowałem: “Jesteście fenomenalni”. Miałem dobrą, bliską relację ze wszystkimi. Są zawodnicy, którzy mnie spotykają i dają mi serdeczne uściski.Ja podpisałem Angulo, wyciągnąłem go z taksówki w Gijón. Chcieli go ukatrupić, bo już go nie chcieli w Sportingu. I byłem bardzo szczery.
Jak układały się panu relacje z trenerami?
- Z trenerami było źle. Dla mnie najlepszym trenerem, jakiego miałem, był Luis Aragonés, ale jako człowiek… Nie chcę go oceniać. Luis Aragonés mnie rozczarował.
Dlaczego?
- Z nim byłem wicemistrzem. Dałem mu wszystko, o co prosił. Podpisałem Romario, bo powiedział mi, że skoro Mijatović odszedł do Realu, potrzebuje napastnika, który strzeli 15 bramek. A potem mój szwagier, który był dyrektorem sportowym, mówi mi, że Luis nie chce Romario. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu Luisa, który mieszkał niedaleko Mestalla, w małym domu, i mówię: “Co jest? Mam podpisanego Romario, a oni mówią, że pan go nie chce. A ja chcę wiedzieć, czy to prawda. Jeśli nie będzie grać, to go nie podpisuję”. Był bardzo cyniczny, powiedział, że to nieprawda, że go nie chce. Powiedział mi: “To będzie wisienka na torcie”. Zrobiliśmy transfer, a on mnie zostawił na lodzie w dniu prezentacji. Luis oświadczył, że nie będzie mówić. I nie mówił przez sześć czy siedem miesięcy, bo twierdził, że latem źle zrobiliśmy pewne rzeczy. Co za człowiek…
Sam pan pewnie też popełniał błędy. Zmieniał pan często trenerów i przechodził od jednego stylu do drugiego. Na przykład, miał pan do czynienia z Valdano.
- Valdano nie podoba mi się w ogóle. Ja go zwolniłem. Pojechaliśmy do Santander, kiedy obowiązywały trzy zmiany i trzech obcokrajowców, namieszał i wystawił kogoś, kogo nie powinien. I przegraliśmy walkowerem. Więc zwolniłem go. Nie żartujmy sobie! Na bruk! Jak można coś takiego zrobić?
Jaka była pana relacja z prasą?
- Było różnie. Z wyjątkiem tego Vicente, o którym wspominałem… Dali mi sporo kopa. Dużo się na mnie uwzięli.
Czy wpłynęło to na pana?
- Nie. Jestem spokojny, jak teraz. Ale byłem wtedy bardziej zarozumiały. Myślałem, że poradzę sobie ze wszystkimi, a nie mogłem. To był jeden z moich błędów. Mówiłem: “Tutaj ja rządzę”.
Czy przeszkadza panu, że czasem jest pan porównywany do swoich braci i nie zawsze wychodzi pan na tym dobrze?
- Moi bracia mnie kochają. Jestem najstarszy w rodzinie i to ja zacząłem wiele rodzinnych przedsięwzięć, ale moi bracia udowodnili, że są sto razy lepsi ode mnie. Ja byłem w Valencii, prawie stworzyłem Mercadonę, założyłem Pamesę, i wszystko to zrobiłem, bo mam dziesięć lat więcej niż oni, ale to oni wynieśli firmy na wyższy poziom. [Ojciec i Paco zaczęli biznes wędliniarski jako ‘Cárnicas Roig’].
Czy nadal ma pan udział w tych przedsięwzięciach?
- Nie, nie, nie. Jestem tak inteligentny, że nie mam w tym udziału [śmiech].
Dlaczego nie przekonał pan brata Fernando, by zainwestował w Valencię, zamiast iść do Villarreal?
- Chcieli inwestować w Valencię, ale wtedy się podzieliliśmy. To było zanim zostałem prezesem Valencii. Oni szli w jedną stronę, a inni w drugą. Już wcześniej chcieli kupić drużynę koszykarską. Potem ja odszedłem z klubu i nie prosiłem ich o pomoc ani nic. Ale później mi pomogli. Życzę im wszystkiego najlepszego.
Czy nadal macie dobrą relację?
- Tak. Spotykamy się na kolacji zawsze w dzień Bożego Narodzenia.
Czy nie jest pan już trochę kibicem Villarreal?
- Jest mi przykro, kiedy przegrywają. Villarreal to mój drugi klub. Kiedyś moim drugim klubem była Barcelona. Od małego najpierw Valencia, potem Barcelona. A Real Madryt – do czwartej lub piątej ligi. Ale teraz…
Dlaczego już nie jest pan kibicem Barcelony?
- Kiedy zaczęli z tymi wszystkimi rzeczami… [mowa o procesie niepodległościowym Katalonii]. Uważam się za Hiszpana i człowieka pokojowego, ale kiedy zaczęli z flagą niepodległości i innymi… Trzeba im zabrać rzekę Ebro i gdy dotrą do Teruel, odesłać z powrotem. Na tamten brzeg. Ciągle to samo. Od kiedy nie ma Núñeza, nie chcę, żeby Barça nawet remisowała.
W jaki sposób i dlaczego wszedł pan do piłki nożnej?
- Zawsze byłem wielkim fanem piłki nożnej. Kiedy grałem, mówili, że mam dużo klasy, ale że jestem bardzo powolny. Urodziłem się w 1939 roku. Gorostiza grał wtedy w Valencii, a na pierwszym meczu, na którym byłem, wbiliśmy pięć czy sześć goli Sevilli. Pamiętam faceta, który był trochę łysy, i wywarł na mnie wrażenie. Chodziłem na mecze z ojcem, który był wielkim fanem Valencii, i siedzieliśmy na trybunie z fotelami w Mestalla. Nigdy nie należałem do żadnego klubu kibica ani niczego takiego, a jakoś zacząłem się w to angażować. Byłem dyrektorem, a potem złapałem bakcyla i kiedy mogłem, wystartowałem w wyborach i wygrałem je z łatwością.

Dlaczego tak wielu ludzi chce być w piłce nożnej i mieć władzę?
- No cóż, daje to reklamę. Jesteś w prasie… Najbardziej w piłce nożnej podoba mi się, kiedy wygrywa Valencia. Mówią mi, że dziś gra Manchester i mnie to nie obchodzi. Chcę, żeby grała Valencia. I żeby wygrywała. A jeśli nie, to wpadałem w złość… A teraz, nie wspominając już o tym, co się dzieje z Limem…
Prawie zapomnieliśmy wspomnieć o nim…
- Nie powinienem się denerwować, ale chcę powiedzieć: “Lim, ty skurwysynu, nie potrafisz wygrać ani jednego meczu!“. Nie zna się na tym. Wydaje mi się, że nas nienawidzi.
Kogo?
- Nienawidzi Valencianistów. Po tym, jak zrobiliśmy tyle transparentów, tyle telefonów, tyle hałasu… Myśli sobie: “Tak? To idźcie sobie i ja zostanę z kasą i klubem Valencia, a wy wynoście się”. Nie widzę innego wyjaśnienia. Gość, który patrzy, jak Real Madryt i Barcelona się od nas oddalają, a on nie chce wydawać pieniędzy. Wygrał jeden tytuł, odkąd tu jest… Niech sprzeda klub. Ale problem w tym, że nie chce go sprzedać.
Czy ma pan możliwości finansowe, by kupić klub, jeśli Lim by go sprzedał?
- Nie, ja nie. Nie dzisiaj. I zresztą nie mam możliwości ani odpowiedniego wieku, prawda? To już przeszłość, nie mam już wieku, by być na czele.
Czy kiedykolwiek płakał pan z powodu piłki nożnej?
- Nie, dużo się wkurzałem. Płakałem bardzo rzadko. Teraz już nie, płaczę za ojcem, za matką, i tak dalej, ale… Są ludzie, którzy płaczą, też to widziałem, ale ja nie.
A skoro tak bardzo lubi pan piłkę nożną, dlaczego po odejściu w 1997 roku był pan tak daleko od niej, poza zakupem akcji Hérculesa?
- Kupiłem je dla mojego syna. Później Ortiz mnie oszukał. Dałem mu 100 milionów, powiedziałem mu, jak chciałbym zorganizować Hérculesa, zanotował wszystko, co mu powiedziałem, że trzeba zmienić, między innymi stadion, a potem zrobił to sam. A klub nie wychodzi poza trzecią czy czwartą ligę. Nie zna się na piłce nożnej. Zna się na interesach, ale nie na futbolu.
Czy wyszedł pan z piłki nożnej bogatszy, niż wszedł?
- Tak, wyszedłem bogatszy, bo sprzedałem akcje bardzo drogo. Kupiłem je za 8 000 peset [48 euro], a sprzedałem za 170 000 [1 020 euro]. Proszę sobie wyobrazić, ile na tym zarobiłem. Na początku mówiłem wszędzie: “Kupujcie akcje Valencii, będą warte fortunę”. Wszystkim to mówiłem. Nikt mnie nie słuchał. Tylko niektórzy posłuchali. Jeden, który mnie posłuchał, podarował mi zegarek za pięć czy sześć milionów. Zarobił 100 milionów.
Zarządzanie klubami naprawdę się zmieniło. Ci prezesi, z którymi pan pracował – Lendoiro, Gaspart, Lopera… – jak poradziliby sobie teraz, gdy istnieje kontrola finansowa, limity wynagrodzeń i brak długu wobec Urzędu Skarbowego?
- No cóż, kiedyś mówiło się o pieniądzach “pod stołem”. Zrobiłem jedną transakcję, za którą nadal jestem dłużny, i wszystko to z powodu Luisa Aragonésa. Przyszedł do Valencii i poprosił o jakieś pieniądze, ale na czarno. Chciał otrzymywać wypłatę na czarno. Nie pamiętam, czy to było 50% jego kontraktu. Potem, po 15 dniach, sprzedałem Molinę do Atlético Madryt za około 70 milionów, a Gil powiedział mi: “Muszę ci zapłacić na czarno”. I powiedziałem: “Cóż, już mam to załatwione: z tych pieniędzy zapłacę Luisowi”. Ale ta transakcja kosztowała mnie sporo nerwów.
Dlaczego?
- Jesús Gil powiedział José María Garcíi, że biorę te pieniądze dla siebie na czarno. Przysięgam, że to nieprawda. To były pieniądze dla Luisa. Kiedyś, będąc w Madrycie, powiedziałem żonie, żeby po mnie przyjechała, a Gil powiedział Garcíi, że moja żona przychodzi odebrać te pieniądze. Transakcja została zrealizowana za pomocą czeków czy coś takiego, już nie pamiętam. Wymyśliłem to sam. Gil, który był moim przyjacielem, rozegrał mnie. To, co mówił José María García, było…
…
- García przyjeżdżał do Walencji, a ja wiedziałem wszystko, co się tutaj działo… José María García nigdy w życiu nie miał seksu. Zatrzymywał się w Hotelu Astoria. A mój przyjaciel, który już nie żyje, mówił mi: “Wiesz, co on robi? Wysyłam mu dwie dziewczyny, a potem, jak je odbieram, zawsze śpiewają. ‘Nie dotknął nas w ogóle’. ‘Palił cygaro, był z nami, dotykał nas od góry do dołu, ale nic więcej. Nie dotknął nas’. I chwalił się, że był z dwiema kobietami naraz. Nigdy tego nie robił, mały skurczybyk.
Wygląda na to, że bardzo polubił pan José María Garcíę.
- Załatwił mi raz numer w dniu, w którym podpisałem kontrakt z Violą. Musiałem dać zawodnikowi milion peset jako opłatę za transfer, nie jako wynagrodzenie. Dzięki temu nie musiałem płacić podatku dochodowego. Pięć milionów miało trafić do jego drużyny, a zamiast tego wpisałem sześć. I wyjaśniłem to na czeku. Botafogo albo cokolwiek to było [był to Corinthians], plus Viola. Podpisałem to, a wtedy García powiedział, że zginął milion po drodze… Dzwoniłem do niego 20 razy, ale nie odebrał. Nie miał jaj ani honoru. Dzwoniłem do niego 20 razy. A to, że kiedyś wyświadczyłem mu przysługę, potem mnie kosztowało kłopoty z Cadena SER.
Co się stało?
- Zadzwonił do mnie kiedyś Roberto Gómez, który jest moim przyjacielem, i zapytał: “Czy dasz mi pierwszy wywiad w SER, jeśli wygrasz wybory?”. Powiedziałem mu: “Dobrze, dam ci go”. Najpierw udzieliłem wywiadu mediom z Walencji, na konferencji prasowej, a potem jemu. I wtedy José María García [był wtedy w Cope] zadzwonił, by mi pogratulować, i trzymał mnie przy telefonie przez bardzo długi czas, bym nie wszedł z nikim innym. Wówczas dziennikarz z lokalnej redakcji SER, Pedro Morata, zatrzasnął przede mną drzwi i powiedział: “Co, rozmawiasz z tym karłem?” A ja mu odpowiedziałem: “Rozmawiam z kim mi się podoba, a ty wynoś się stąd natychmiast i nigdy więcej nie odzywaj się do mnie”. I to mnie kosztowało relacje z nim i z SER.
Czy język to jedna z rzeczy, które się zmieniły? Czy wtedy też było tyle przemocy werbalnej i rasizmu, o których mówi się dziś?
- To jest tak jak z kobietami…
Do czego pan nawiązuje?
- Kiedyś nie było takich problemów, albo przynajmniej ja ich nie zauważałem. Romario był półczarny i nie miał problemów. W Realu Madryt jest ten koleś… Nazywam Real Madryt “Realem Imigrantów”. Jeśli w Realu Madryt jest ośmiu czarnych, dwóch białych obcokrajowców i jeden Hiszpan, Carvajal, i wtedy ten Vinicius wyjdzie na boisko, to co on robi? Coś takiego widzieliśmy w Mestalla… Wspiął się na barierkę Mestalla i zaczął mówić: “Nazwaliście mnie skurczybykiem”. Byłem wtedy z moim wnukiem i synem na Mestalla i zapytałem: “Alfonsito, co oni mówią?”. A on odpowiedział: “Mówią ‘głupek'”. Myślałem, że mówią “małpa”. Ale nie. Pytam mojego syna Alfonso, który ma 40 lat, ojca chłopca: “Co mówią?” I to samo. “Głupek”. A ten gość tam stoi, dotyka się i mówi: “Wy spadniecie do Segunda”. I co? Zamknęli nam dwie czy trzy trybuny, i to na kilka meczów, a jego usprawiedliwili. Może to jest świetny piłkarz, bo myślę, że jest, ale jako człowiek jest… Jest nikim. Zawsze biegnie do sędziego. Byłem w Ameryce Południowej 20 czy 30 razy i nigdy nie miałem problemów. Jadę tam z pokorą i mówię z szacunkiem. Nie mogę tam przyjść i mówić, że jestem zdobywcą. Ten koleś nie może tak robić. Kim ty jesteś?
Pogadamy o innych rzeczach, które chciałbym poruszyć…
- Dobrze, ale teraz już za opłatą…
W tamtych czasach mówiło się o walizkach z pieniędzmi i kupowaniu meczów. Czy to była legenda, czy rzeczywiście tak było?
- To było wszędzie. W kwestii kupowania, to istne szaleństwo. Był taki jeden w moich czasach, opowiadał mi to pewien były sędzia… Nie pamiętam teraz jego nazwiska. Był z Walencji. Kupował i sprzedawał zawodników i twierdził, że jest przedstawicielem Barcelony tutaj. Opowiadał mi to były sędzia. Powiedział mi, że pewnego dnia był mecz Barcelona-Elche, i że ta osoba poszła do tego byłego sędziego i powiedziała: “Hej, czy możesz mi zrobić przysługę? Chcę wejść i poznać arbitra meczu”. Powiedział, że miał przy sobie milion peset. I powiedział: “Jeśli wygra Barcelona, dam milion arbitrowi. Jeśli przegra, zwrócę go. A jeśli będzie remis, zatrzymam połowę”. Takie rzeczy się działy przez wiele lat.
Czyli kiedy wybuchła afera ‘Negreira’… Czy pan w to wierzy czy pana zaskoczyło?
- Wierzę we wszystko.
Czy działy się takie rzeczy?
- Oczywiście. Wyszło też, że żona Negreiry miała trzy miliony, spójrzmy… Ale nie wszystko trafiało do arbitrów, to też możliwe. Może zabierał sobie połowę. Może nie trafiało to wszystko do arbitrów, choć uważam, że do niektórych trafiało, a on zabierał resztę. Ale był wiceprezesem arbitrów! I zapłacono mu 18 milionów, i nic mu nie zrobili, rozumiesz? Nic.
Czy takie podejrzenia istniały w tamtych czasach?
- Nie pamiętam. Zawsze wierzyłem, że Real Madryt… Mówili mi, że Real Madryt “docierał” do arbitrów, a Barcelona wręczała im zegarki Longines ze złota, a wszyscy arbitrzy wiedzieli, że kiedy się żegnają, dostają Longinesa. Tak mi mówiono. Czy to prawda czy fałsz? Nie wiem.
Wracając do zarządzania. Jak ocenia pan rolę Javiera Tebasa w LaLiga?
- Nie wiem, bo nie jestem za bardzo zaangażowany. Ale to, co mówi o Valencii… Broni Lima. Prawdopodobnie chce być przy sprzedaży Valencii i na tym zarobić. Bo pewnie mało już zarabia… Nie wiem, co robi, żeby otrzymywać takie wynagrodzenie. Nie wiem, co takiego robi LaLiga, żeby płacić temu facetowi. Czy strzela gole, czy co? Nie podoba mi się to, co robi w Valencii.
Ale on publicznie powiedział, że kibicuje Realowi Madryt.
- Nie wiem. Dla mnie, z tego, co mówi to jest cwaniakiem. W Valencii mamy pieniądze i odwagę, by mieć drużynę w Primera División, bez bankructwa czy dziwnych rzeczy. On nie ma prawa nic mówić o Valencii. Musi zarabiać na czymkolwiek. Kiedyś mi powiedział, że nie możemy zrobić tego, co proponowałem, a potem poszedł i zrobił to z Rouresem. [Paco Roig złamał kiedyś umowę dotyczącą praw telewizyjnych klubów z Canal+ i regionalnymi stacjami na rzecz Anteny 3].

Mówiąc o problemach w federacji – trzech prezesów zostało odsuniętych w ciągu sześciu miesięcy: Villar, Rubiales, a teraz Rocha. Jaką opinię ma pan o federacji, w której pan działał?
- Z Villar spędziłem wiele lat i miał swoje dobre i mniej dobre rzeczy. Villar zawsze traktował mnie dobrze. Z Rubialesem też nie miałem nigdy problemu. A tego ostatniego nie znam. Polityka zbytnio się miesza tam, gdzie jest miejsce na futbol. Nie wiem, kto ma rację, a kto nie. I nie można powiedzieć więcej.
Bardzo troszczy się pan o Valencię i Walencję jako miasto. Czy boli pana, że Hiszpania będzie organizować Mundial, ale bez Mestalla?
- Boli mnie to. Boli mnie, że jadą grać w Arabii Saudyjskiej, a Real Madryt, który nie jest nikim, zarabia pięć razy więcej niż Valencia. Trzeba obciąć jaja tym, którzy na to pozwolili. To kradzież z bronią w ręku. Jeśli ci tutaj nie potrafią bronić naszego, a ci drudzy to zabierają… To jest kradzież.
Widzę, że nadal jest pan zdenerwowany Limem. Gdyby miał pan go przed sobą, co by mu pan powiedział?
- Żeby sprzedał krowę i przestał ją doić. I żeby przestał nienawidzić kibiców Valencii, bo ludzie chcą tylko mieć piłkę nożną, rozmawiać o piłce i cieszyć się od czasu do czasu jakimś trofeum.
Ale z Limem nie jest łatwo mówić tylko o piłce… Jest choćby sprawa “Rafy Míra”. Jak pan by postąpił, będąc prezydentem?
- To samo co w przypadku kwestii z czarnoskórymi, a teraz z kobietami, które przejmują dowodzenie.
Co?
- Ostatnio mówiłem: “Cóż, kiedy ktoś chce uprawiać seks, powinien zabrać prawnika i podpisać umowę”. Nie rozumiem tego. Szacunek, proszę. Mówię, że kobieta jest równa mężczyźnie. I zawsze to mówiłem. Nie mówię tego teraz. Ale nie rozumiem tej całej histerii, która się teraz dzieje. W Walencji ostatnio, w pewnej peñi, do której chodzę wieczorem, byliśmy tam jak teraz, a obok siedział sędzia. Przeszła piękna kobieta i wszyscy, czterech czy pięciu starszych panów w wieku 70–80 lat, spojrzeli na nią. Nikt nic nie powiedział. Po chwili przyszedł policjant i powiedział: “Panowie, przyglądaliście się kobiecie w nieprzyzwoity sposób”. I wszyscy byli w szoku. A ten sędzia, emerytowany, pokazał legitymację i powiedział: “Nikt nic nie powiedział; patrzyliśmy, ale nikt nic nie powiedział”. Co to jest? Mnie też kiedyś podglądał gej, kiedy byłem młody, i odesłałem go do diabła. I już. Co to jest…? Z czarnoskórymi to samo. W Realu Madryt mieliśmy Waltera, Violę i Vanderlei i nikt nie atakował czarnoskórych. A teraz wszyscy non stop o czarnoskórych. A ten gość, z Realu Madryt, podsyca to społeczeństwo. Ale nikt nie atakuje innych z Realu. Problemem jest to, że on sam jest rasistą… to nie dlatego, że jest czarnoskóry.
Dobrze, wróćmy do piłki nożnej. Który prezes był dla pana najtwardszym przeciwnikiem w negocjacjach?
- Nie przypominam sobie. Lendoiro miał taką reputację, ale to nieprawda.
Z którym najlepiej się pan dogadywał?
- Núñez nauczył mnie najwięcej. Ale polityka go zniszczyła. Dla mnie był fenomenem.
A co było najgorsze albo najtrudniejsze, czego pan doświadczył jako prezydent?
- To, co przeżyłem na Santiago Bernabéu. Grał Espanyol z Camacho jako trenerem przeciwko Realowi Madryt. Mieliśmy spotkanie, a po wyjściu kilku chłopaków poprosiło mnie o zdjęcie, i zgodziłem się. I nagle inni zaczęli krzyczeć do mnie: “Ty skurczybyku, Walencjaninie, wyjmę ci wątrobę” i różne inne rzeczy. Powiedziałem do towarzyszących mi ludzi – jeden był prezesem Teneryfy, a drugi Valladolid – “Szukajmy taksówki, jak najszybciej”. Szliśmy bez oglądania się, a kiedy już prawie byłem w taksówce, wyciągnęli mnie za płaszcz i rzucili na ziemię. Dostałem trzy czy cztery kopniaki, które całkowicie mi zmasakrowały twarz. Nikt z Realu Madryt do mnie nie zadzwonił. Lorenzo Sanz nie powiedział mi ani słowa. Następnego dnia było losowanie Pucharu Króla i poszedłem tam z uniesioną głową. Fotografowali mnie ze zmasakrowaną twarzą. Teraz, kiedy słyszę ich skargi… Mnie pobili i nikt z Realu Madryt się nie odezwał. Jedynym przyjacielem, jakiego miałem z Realu Madryt, był Calderón i przede wszystkim Ramón Mendoza. Mendoza był wielkim kobieciarzem i zawsze mnie rozśmieszał.
Czy nadal utrzymuje pan kontakt z Mijatoviciem?
- Kiedyś byliśmy bardzo blisko. Teraz już nie, bo się nie widujemy. Przed odejściem przyszedł do mnie i powiedział: “Real Madryt daje mi 100 milionów”. Odpowiedziałem mu: “Ja też”. Potem znowu przyszedł i mówi: “Real Madryt oferuje więcej”. Zrobiłem transakcję tak, jak on mi powiedział. A potem przyszli z Realu, dali mu więcej i go zabrali.
Czy nie mógł pan ustawić wyższej klauzuli?
- Popełniłem błąd. Ale to dlatego, że wtedy nie było jeszcze takiej telewizji, i kiedy ją uruchomiono, podwoiły się premie. Gdybym ustalił dwukrotnie wyższą klauzulę, podpisałby ją.
Czy przeszła panu ta niechęć do Realu Madryt, czy to nigdy nie przemija?
- Nie mam nic do ludzi z Realu Madryt. Do klubu – tak. Chciałbym, żeby znaleźli się w najniższej lidze.
Nie wiem, czy kiedykolwiek spotkaliście się, ale jak dogadałby się pan z Florentino Pérezem?
- Rozmawiałem z nim dwa razy. Zanim zostałem prezesem Valencii. Jestem dość zaprzyjaźniony z Gerardo Gonzálezem i jadłem z nim kilka razy, zanim Florentino został prezesem Realu Madryt. On jest capo futbolu w Hiszpanii. Tym, który rządzi.
Dla dobra futbolu?
- Dla siebie. To, co robi, to… Niech mi ktoś wyjaśni, jak to możliwe, że piłkarz dostaje czerwoną kartkę w Mestalla za obrażanie, a potem mu ją zdejmują, bo przyszedł Florentino. Ten głupek się dotyka, pokazuje nam, kibicom na Mestalla, że spadniemy do Segunda, tak, tak, machając palcem wskazującym. I wszystko to jest chronione przez Real Madryt. Na marginesie, chciałbym teraz powiedzieć, gdzie są ci czterej piłkarze Realu, którzy zgwałcili cztery dziewczyny na Wyspach Kanaryjskich? Gdzie są? Jakie kary dostali? Wszystko milczy. Capo powiedział, że nie, i wszyscy milczą. Florentino nie jest najważniejszy. On jest tym, który rządzi. Dlaczego nikt nie mówi o tych czterech piłkarzach…
Dobra lektura.
Dzięki za tak duży artykuł.