Gabriel Paulista nie zapomina swojego odejścia z Valencii
- Dziennikarze Relevo rozmawiają z byłym piłkarzem Valencii o sytuacji w mieście oraz o jego karierze.
- „Zrobię wszystko, żeby wrócić do Valencii. Dla ‘Pipo’, dla zawodników i fizjoterapeutów już bym tam był”.
Gabriel Paulista (São Paulo, 1990) wzdycha, kręci głową, a jego oczy wilgotnieją, gdy mówi o Valencii, z której odszedł 30 stycznia wbrew swojej woli. „Bardzo to przeżyłem. Przysięgam na swoje dzieci, że nie mogłem odejść z Valencii. Czasami, nosząc koszulkę Atlético Madryt, mówiłem: Co ja tu robię? Czułem się jak we śnie” – wyznaje brazylijski obrońca, który po sześciu i pół roku oraz 220 meczach w barwach „blanquinegros” przeszedł za darmo do Atlético, a stamtąd do tureckiego Beşiktaşu. Wspomina, jak brakowały mu cztery mecze do automatycznego przedłużenia kontraktu o rok. Zgodnie z umową, gdyby rozegrał co najmniej 45 minut w dwudziestu meczach, kontrakt zostałby przedłużony, ale Paulista twierdzi, że chciał zrezygnować z tego zapisu, obniżyć pensję, zrobić „wszystko, co możliwe”, aby zostać w klubie. Przyznaje jednak, że czuł, iż to się nie uda. „W grudniu powiedziałem swojemu agentowi: ‘Czuję coś wewnątrz, Valencia mnie wyrzuci‘. Moja żona powiedziała to samo: ‘Nie okażą ci szacunku, wyrzucą cię‘. Powiedziałem wtedy Rubenowi: ‘Trenerze, dostaniesz wiadomość, musisz mnie zdjąć‘” – opowiada Paulista, dodając, że próbował „rozmawiać z kilkoma osobami z Valencii pod koniec zeszłego sezonu, aby wrócić, ale decyzja pochodzi z góry”.
Paulista niewiele ukrywa. Wspomina awans do półfinału Pucharu Króla w 2019 roku przeciwko Getafe, po którym był zakrwawiony, szeroko chwali Marcelino i jego znaczenie dla swojej kariery w Villarreal i Valencii. Przyznaje też, że czasami „coś mi przeskakuje w głowie” na boisku, jak w przypadku kopnięcia Viníciusa w Mestalli w lutym 2023 roku. „Kopnięcie Viníciusa? Mówiłem kolegom z drużyny i rodzinie, że coś się stanie z kimkolwiek. On nic nie zrobił. Gdyby przede mną był Benzema, też bym go kopnął. Nie wiem, co się ze mną stało” – wyznaje były zawodnik Valencii, smutny także z powodu tragedii, która dotknęła miasto po nawałnicy DANA.
Jak się czujesz, Gabi? Jak przeżywasz z daleka dramat, który dotyka twoją Walencję?
Ja i moja rodzina tutaj jesteśmy trochę zaniepokojeni tym, co się tam dzieje. Mieszkaliśmy tam przez wiele lat, mamy przyjaciół i znajomych w klubie i w mieście. To mnóstwo ludzi, do których mamy ogromny sentyment, i jest to dla nas wielki smutek. Mam nadzieję, że wszystko szybko wróci do normy.
Czy jesteś w kontakcie z kolegami po tej tragedii? Rozmawiałeś z nimi? Masz dom w Walencji, choć pewnie nie w najbardziej dotkniętych rejonach…
Tak, tak, mamy dom w Walencji, a ludzie się nim opiekują. Jesteśmy w kontakcie i wszystko jest pod kontrolą, ale oczywiście martwimy się o resztę – o życie ludzkie, o ludzi, którzy nie mają bezpieczeństwa. To nas bardzo smuci. Nie możemy zrobić wiele.
Chcesz wysłać jakieś przesłanie Walencji i jej mieszkańcom?
Tak. Mam nadzieję, że wszystko wróci do normy. Przesyłam ogromny uścisk z Turcji. Niech ludzie poczują się otuleni, niech Bóg pocieszy serca tych, którzy stracili bliskich i swoje rzeczy, i niech będą w stanie wrócić do pracy, próbując odzyskać swoje mienie.
Jak wygląda twoje życie w Turcji, zmiana ligi?
Na początku było trochę… nie trudne, ale byłem w Brazylii z rodziną na wakacjach, ciesząc się czasem z nimi, i nagle otrzymałem telefon, ofertę. Już w styczniu, gdy odszedłem z Valencii, miałem ofertę, ale wybrałem Atlético Madryt. Była to bardzo dobra okazja dla mnie i mojej kariery, ale nie chciałem przeprowadzać się tak daleko, bo wiedziałem, że to będzie trudne dla wszystkich. Teraz jestem w Turcji, mam trzyletni kontrakt, już się zaaklimatyzowałem, mam dom, dzieci chodzą do szkoły, wszystko jest w porządku.
Mówiłeś o Atlético, tej opcji w styczniu. Co oznaczał dla ciebie pobyt w Atlético Madryt? Czy spodziewałeś się zostać tam dłużej? Na koniec zagrałeś tylko pięć meczów…
Oczywiście każdy piłkarz chce grać, ale wiedziałem, że będzie trudno, bo dołączyć do drużyny w styczniu jest ciężko, szczególnie do tak wielkiego klubu jak Atlético. Kiedyś, gdy przechodziłem do Arsenalu, było podobnie: także w styczniu, i miałem trudności, więc mniej więcej wiedziałem, czego się spodziewać. Ale teraz, mając więcej doświadczenia, udało mi się to lepiej kontrolować. To była niesamowita przygoda. Nie spodziewałem się tego, wszystko działo się nagle.
Chciałeś zostać…
Tak, chciałem zostać. Nie chciałem opuszczać Hiszpanii, bo moja rodzina jest tam dobrze zaklimatyzowana. Ale to są realia piłki nożnej. Moją największą chęcią było zostanie w Valencii, ale nie udało się osiągnąć porozumienia. W Atlético również chciałem zostać, ale nie wyszło. Teraz jestem tu i jestem zadowolony.
Porozmawiajmy o Valencii i twoim odejściu. Nie chciałeś odchodzić, oferowałeś różne rozwiązania. Jak doszło do twojego odejścia? Kto do ciebie zadzwonił?
(Śmieje się przy pytaniu) (Drapie się po głowie, nabiera powietrza) To wszystko było trochę skomplikowane, bo wszyscy wiedzą, że miałem kontrakt i klauzulę automatycznego przedłużenia. Chciałem zostać, próbowałem rozmawiać z klubem, może obniżyć pensję, zrobić coś, ale klub działa, jak działa, i jest coraz gorzej. To smutne, ale tak to wygląda. W grudniu powiedziałem swojemu agentowi: „Czuję, że Valencia mnie wyrzuci”. A on na to: „Nie zrobią tego, masz historię w tym klubie, zdobyłeś trofeum, jesteś tu prawie siedem lat, będą cię szanować”. Ale ja wiedziałem: „Nie, to się stanie”. Kiedy zbliżał się styczeń, moje serce biło coraz mocniej, bo naprawdę nie chciałem odchodzić. Na końcu stało się to, co wszyscy wiedzą.
I przed Atlético de Madrid zadzwonił do mnie również Beşiktaş. Dwóch tureckich przedstawicieli było w Madrycie, rozmawiali z moim agentem, a ja wciąż próbowałem coś załatwić z Valencią. Mówiłem ludziom z Beşiktaşu: ‘Nie chcę, nie chcę’. A oni podnosili ofertę. A ja: ‘Nie chcę słuchać, nie chcę nic’. Na koniec Valencia powiedziała, że nie, że mnie wyrzucą z drużyny, że nie będę już grał.
Przed tym wszystkim rozmawiałem także z Pipo, z Barają, i powiedziałem: ‘Trenerze, wiesz, co się wydarzy?’ A trener: ‘Nie wiem nic, na razie jesteś w świetnej formie i będziesz grać’. Ja na to: ‘Trenerze, dostaniesz wiadomość, że masz mnie zdjąć’. I trener był trochę zaskoczony, bo zna moją historię, a na koniec stało się, co się stało. W tym meczu przeciwko Atlético de Madrid czułem się już… sam nie wiem.
Chciałem może posłuchać innych ofert od klubów w Hiszpanii, bo nie chciałem wyjeżdżać, ale w Valencii było to niemożliwe. Rozmawiałem z moim agentem i mówiłem: ‘Nie chcę opuszczać Hiszpanii, spróbuj coś załatwić’. I nagle dzwoni Andrea Berta i pyta: ‘Jak wygląda sytuacja z Paulistą?’. Mój agent był zaskoczony, tego się nie spodziewał, i mówi: ‘Cóż, kończy kontrakt z Valencią, jest wolnym zawodnikiem’. I tak zaczęliśmy rozmawiać.
Turcy nadal podnosili ofertę, a ja mówiłem: ‘Słuchajcie, naprawdę nie chcę, nie chodzi o pieniądze, chodzi o moją rodzinę, myślę o nich’. A oni dalej próbowali (śmiech). Na koniec powiedziałem Andrei, że chcę zostać. Oczywiście, oferty Atlético Madryt i Beşiktaşu były zupełnie różne. Turcy oferowali mi trzy lata, a Atlético Madryt sześć miesięcy z opcją przedłużenia o rok, ale to było ryzyko. Miałem do wyboru trzy lata gwarancji i sześć miesięcy. Czyli zaryzykowałem (robi gest cudzysłowu) swoje życie i życie mojej rodziny w sensie finansowym. Zaryzykowałem wszystko i na koniec nie udało się osiągnąć porozumienia z Atlético Madryt, a teraz jestem tutaj i jestem bardzo szczęśliwy.
Kto rozmawiał z tobą w Valencii, Gabi? To Corona, jak rozumiem, powiedział ci, że cię odsuwają od drużyny.
Tak, to on rozmawia z zawodnikami. Polecenia przychodzą z góry, a on musi przekazać je piłkarzom. Był ze mną bardzo szczery, nie okłamywał mnie. Powiedział, że klub wydał polecenie, że muszą mnie odsunąć. I tak się stało. Gdybym, na przykład, nie znalazł nowego kontraktu, przez sześć miesięcy byłbym odsunięty od Valencii i to mnie bardzo zasmuciło, bo nie jestem byle kim. Nie powinni też tak traktować młodych chłopaków z akademii. Ale na koniec tak to wygląda, musimy… nie wiem, uszanować decyzję klubów. Będę smutny zawsze, a mimo to, gdy sezon się skończył, próbowałem rozmawiać z kilkoma osobami, żeby wrócić, ale na końcu decyzja pochodzi z góry.
Próbowałeś wrócić do Valencii po swoim czasie w Atlético?
Dla trenera na pewno bym tam był, dla Pipo. A mówiąc o nim, to człowiek, który przechodzi teraz przez trudne chwile, ale na to nie zasługuje. Nie zasługuje na to, co się dzieje. Zawodnicy też, bo nikt w tym klubie nie zasługuje na to, co się dzieje. Sytuacja jest bardzo trudna, ale jestem pewien, że się podniosą, bo Valencia ma historię, Mestalla ma historię, i na pewno znajdą sposób, by coś z siebie wykrzesać i wyjść z tego. Mam wielki szacunek do trenera, za jego historię jako piłkarza i jako trenera. Na początku poprzedniego sezonu zadzwonił do mnie i powiedział, że na mnie liczy. Bo miałem za sobą słaby sezon, z kontuzjami. Z Bordalásem byłem długo kontuzjowany, wracałem i znów się łapałem kontuzji. Potem z Gattuso grałem bardzo mało. Ale z Pipo udało mi się odzyskać formę fizyczną i byłem na dobrym poziomie.
Byłeś w dobrej formie, a on liczył na ciebie do tego stopnia, że nie myślał o odsunięciu cię, byś nie rozegrał dwudziestu meczów, które automatycznie przedłużały twój kontrakt. Baraja postawił na ciebie i powiedział, że będziesz grać.
(Potakując głową) Tak, tak, tak. Byłem wtedy w świetnej formie, razem z Cristianem (Mosquerą). No cóż… To są rzeczy futbolu (uśmiecha się ironicznie).
Dużo płakałeś przez tę sytuację? Bo kiedy zacząłeś opowiadać o swoim odejściu, twoje oczy się zaszkliły. Bardzo to przeżyłeś?
Bardzo to przeżyłem, naprawdę, bardzo, bardzo mocno. Czasami, nosząc koszulkę Atlético Madryt, czułem się jak… (marszczy brwi) jak we śnie, pytałem sam siebie: „Co ja tu robię?”. Przysięgam na swoje dzieci, nie mogłem odejść z Valencii. Moje myśli wciąż tam były, nie mogłem się od tego uwolnić.
Ufasz, że zespół wyjdzie z obecnej sytuacji, jest ostatni w tabeli, i wspominałeś Mosquerę. Jak oceniasz Valencię, którą doskonale znasz, w tak trudnej sytuacji z tak młodą, niedoświadczoną drużyną?
To bardzo, bardzo trudne. Dwa lata temu przechodziliśmy podobną sytuację, ale uważam, że teraz jest trochę gorzej. Wtedy mieliśmy więcej doświadczonych zawodników, szatnia była lepiej zorganizowana pod tym względem. Wiedzieliśmy, kiedy rozmawiać z młodszymi graczami i jak zarządzać presją. Teraz jest trudniej, bo ludziom nie zależy na tym, kto gra – liczy się koszulka, a kibice chcą wyników.
Młodzi zawodnicy odczuwają tę presję, a w szatni są praktycznie tylko Gayà i Jaume. Jaume jest bardziej rozmowny, próbuje motywować każdego, a Gayà jest raczej cichy, choć też mówi, ale mniej. Myślę, że w tej szatni jest teraz bardzo trudno, ale jestem pewien, że sobie poradzą.
Kto twoim zdaniem może przejąć rolę lidera, osoby z charakterem w tej szatni?
Teraz… nie wiem, to trudne. Jedynym, kogo widzę w tej roli, jest Jaume. On zawsze taki był – wspierał każdego. Mnie na przykład bardzo pomógł, kiedy byłem kontuzjowany i nie grałem. Zawsze był obok, rozmawiał, bo widział, że jestem smutny, że nie mogę pomóc drużynie. Zawodnicy czują, przez co każdy z nich przechodzi, a Jaume zawsze mnie wspierał. Jestem pewien, że robi to samo teraz, rozmawia ze wszystkimi, z trenerem, z ludźmi. Pepelu nie widzę jako osoby z takim charakterem, żeby dużo mówić. Tylko Jaume tak się zachowuje.
Wspominałeś, że dwa lata temu przechodziliście podobną sytuację. Uratowaliście się w ostatniej kolejce, a po niektórych meczach widzieliśmy cię we łzach podczas wywiadów. Jak trudny był to czas? Jak go wspominasz?
To był trudny rok, ale mieliśmy poczucie, że sobie poradzimy, bo mieliśmy bardziej doświadczonych zawodników, którzy potrafili zarządzać sytuacją. Wyniki nie przychodziły, a presja rosła z każdą kolejką. Ale w szatni wiedzieliśmy, że w końcu coś z tego wyjdzie. Na przykład mecz z Celtą na wyjeździe był dla mnie kluczowy – zdobyliśmy trzy punkty po golu Alberto i zagraliśmy świetny mecz. Potem mecz z Realem Madryt, który wygraliśmy – to też był kluczowy moment. Mecz z Espanyolem u siebie był dramatyczny: prowadziliśmy, potem straciliśmy prowadzenie, a bez kibiców, bez Curva Nord, było bardzo trudno. (Nerwowy śmiech) Na koniec Lino strzelił pięknego gola, co było bardzo ważne, a w ostatnim meczu z Betisem – to był mecz pożegnalny Joaquína – zdobyliśmy punkt i cała ta niepewność zniknęła (śmieje się).
Spędziłeś sześć i pół roku w Valencii. Mówisz, że klub działa coraz gorzej. Czy rozumiesz gniew kibiców i hasło ‘Lim go home’? Widziałeś negatywną ewolucję zespołu.
Tak, to normalne. Przy historii klubu, który zdobywał trofea, zawsze był w pierwszej trójce, czwórce, a teraz znajduje się w takiej sytuacji – to zrozumiałe. Kiedy przyszedłem do Valencii, z Marcelino, stworzył on świetną drużynę. W pierwszym roku mieliśmy niesamowity sezon w lidze. Było to myślenie: „Zobaczmy, czy uda nam się dotrzeć do Europy”. Z pokorą, wiesz? I dotarliśmy do Ligi Mistrzów.
W drugim roku: „Zobaczmy, czy uda nam się zdobyć trofeum”. To była nasza mentalność w szatni, razem z trenerem. On przekazywał nam tę wiarę. Do bardziej doświadczonych graczy mówił: „Chcę zawodników, którzy powalczą o tytuł mistrza”. Na początku sezonu myśleliśmy: „Czy to możliwe?” (Robi gest zaskoczenia). Ale to się udzieliło wszystkim: „Tak, to możliwe”. W drugim roku zdobyliśmy Puchar Króla, ponownie graliśmy w Lidze Mistrzów, ale już przed końcem sezonu coś zaczęło się dziać… (Śmieje się).
Co się działo? Jak zauważyłeś, że jeszcze przed końcem sezonu zaczynało się coś dziać z Marcelino w Valencii?
Już działo się coś dziwnego, a w kolejnym sezonie stało się to, co się stało. Odejście Marcelino było dla nas bardzo trudne, nikt się tego nie spodziewał. I wiesz, od tego momentu Valencia zaczęła bardzo spadać. Odejścia ważnych zawodników, takich jak Dani Parejo, Coquelin, Kondogbia… Tylko kluczowi gracze. Neto też. Wychodzą ważni gracze, a nie przychodzą zawodnicy o podobnym kalibrze – to normalne, że poziom spada.
Co odczuwałeś? Pod koniec sezonu 2018/2019, kiedy zdobyliście Puchar, mówiło się, że klub naciskał, by skupić się na lidze i kwalifikacji do Europy, a nie na Pucharze. Czy to było to, co zauważyłeś?
W tamtym momencie, ponieważ nie byłem jeszcze kapitanem, nie wiedziałem wielu rzeczy. Słyszałem, że Marcelino chciał zawodników na poziom Ligi Mistrzów, mówiono mu, że tak, a potem że nie. Marcelino ma bardzo silny charakter i nie akceptuje takich sytuacji, gdy mówi się „tak”, a potem „nie”. To był problem, który potem przerodził się w inne kwestie, i na końcu stało się to, co się stało.
Te deklaracje o „krabie” i inne wydarzenia zakończyły się odejściem Marcelino i upadkiem projektu sportowego. Przeżyłeś zarówno przed, jak i po tym okresie w Valencii. Czy rozumiesz, jak można pozwolić na upadek takiego projektu?
To trudne, trudne do zrozumienia. Niedawno rozmawiałem z Filipe Luisem, który teraz jest trenerem, i powiedział: „Co się dzieje z Valencią? Ma wszystko: stadion, kibiców, jest wspaniałym miastem. Co tam się dzieje?” I wiesz, my, piłkarze, nie mamy wielu odpowiedzi. Co myśli właściciel – tego nie wiemy. To bardzo smutne, patrząc na historię tego klubu, nie zasługuje na to, ani ludzie, ani miasto. Mam nadzieję, że to wszystko minie i że Valencia szybko wróci na szczyt.
Valencia jest zraniona, tak jak ty wielokrotnie podczas meczów. Ile razy grałeś z bandażem na głowie?
(Śmieje się) Ja? Mnóstwo razy. I powiem ci, że zawsze miałem to w sobie, ale z Marcelino nauczyłem się jeszcze więcej. Opowiem ci historię. (Śmieje się).
Opowiedz, opowiedz.
Kiedy byłem zawodnikiem Villarreal, na treningu dostałem uderzenie, ale takie lekkie, prawie nic, i poprosiłem o interwencję lekarza, o pomoc. Marcelino mówi: „Nie, nie” (pokazuje również gestem palca), „wstawaj i trenuj”. Oczywiście spojrzałem na niego, nie tyle przestraszony, co zdziwiony, myśląc: „Muszę wstać”. I od tego dnia nauczyłem się, że zawsze trzeba wstać i walczyć. No i oczywiście historia mojej rodziny, która wiele wycierpiała, też mnie tego nauczyła.
Marcelino był dla mnie jak ojciec w piłce nożnej, bardzo mi pomógł. Mam do niego ogromny szacunek, jest dla mnie i mojej rodziny kimś wyjątkowym. Nauczyłem się od niego bardzo dużo na boisku. A jeśli chodzi o Valencię, to zawsze miałem w sobie coś, co kazało mi walczyć i myślę, że w każdym meczu dawałem z siebie wszystko. Oczywiście można grać dobrze lub źle, ale jeśli chodzi o walkę i chęć zwycięstwa z zespołem, zawsze dawałem wszystko.
Zapytam cię o innego trenera – Bordalása. Wspomniałeś wcześniej, że źle to znosiłeś, że Jaume widział cię smutnego. Nie grałeś przez 119 dni z powodu kontuzji, potem były nawroty. Czy trener naciskał, żebyś szybciej wrócił? Czy wpłynęło to na twoją rehabilitację?
To normalne, że trenerzy chcą, aby zawodnicy wracali szybko, i ja przy każdej kontuzji zawsze wracałem wcześniej. Pierwszy raz doznałem kontuzji w meczu z Villarrealem, chyba u siebie, i po dwunastu dniach już byłem na etapie readaptacji z Alberto, robiąc ćwiczenia, i wtedy nastąpił nawrót. Po terapii fizjoterapeutycznej znowu, po dziesięciu czy dwunastu dniach, próbowałem wrócić – i znów nawroty. Bordalás mówił: „Musisz się leczyć, chcę cię na boisku”, ale po drugim nawrocie powiedziałem: „Trenerze, to już drugi raz, nie mogę”.
Były też różne problemy. Lekarz Valencii, Pedro, chciał zrobić operację, a ja nie chciałem. Chcę wyjaśnić, że bardzo szanuję Pedro, bardzo mi pomógł w innych sytuacjach, mam do niego ogromny szacunek, ale czasami pojawiają się rzeczy, które nie są prawdą. To jest opinia lekarza i zawodnika. Lekarz przedstawia swoją opinię, ale nie jest to obowiązek. Pedro powiedział: „Gabi, to już drugi nawrót, myślę, że musisz zrobić operację”. A ja odpowiedziałem: „Lekarzu, bardzo cię szanuję, ale nie mogę przejść operacji. W moim wieku późniejszy powrót byłby zbyt trudny”. Pojechałem do Madrytu, spędziłem tam miesiąc na leczeniu z Fermínem, z rekomendacji Bordalása, i udało mi się wyzdrowieć.
Cztery miesiące później wróciłeś na mecz z Mallorcą, drużyna nie wygrała przez dwa miesiące, a ty zdobyłeś bramkę.
Tak, to był niesamowity dzień. Strzeliłem gola… właściwie pięknego gola (śmieje się głośno). Wygraliśmy, zachowując czyste konto. Potem w tym samym tygodniu mieliśmy półfinał Pucharu Króla, rewanż u siebie, który wygraliśmy i awansowaliśmy do finału. Niestety, wtedy znów doznałem kontuzji.
Do finału było mało czasu, niecały miesiąc, ale musiałem się wyleczyć. Fermín był w Walencji, pracował w moim domu, zadzwoniłem też po fizjoterapeutę z Brazylii, który przyjechał, i pracowałem też z fizjoterapeutami z Valencii. Miałem cały zespół fizjoterapeutów…
Miałeś sześć lub osiem rąk, żeby zdążyć na finał.
Tak (uśmiecha się z dumą). Bordalás mówił: „Musisz zagrać w finale”. Nie byłem w pełni zdrowy, trenowałem może trzy dni z zespołem, ale udało mi się zagrać. Plan był taki, żeby grać 90 minut i zejść, ale zagrałem dogrywkę i wytrzymałem. Oczywiście z bandażem i wszystkim, co było potrzebne. Zagrałem dobry mecz, drużyna też zagrała świetnie. Na koniec, no cóż, przegraliśmy w rzutach karnych…
Przegrany finał Pucharu Króla to gorzkie wspomnienie. A jakie jest najlepsze z twojego czasu w Valencii?
Uff, trudne pytanie, bo było wiele momentów. Na pewno mecz z Getafe u siebie to było coś wyjątkowego.
Jak wspominasz 29 stycznia 2019 roku? Ten mecz, to starcie po golach Rodrigo, kiedy Mestalla dosłownie się trzęsła.
(Śmieje się i kręci głową). To była totalna szaleństwo. Zaczęliśmy mecz i straciliśmy bramkę w 50 sekundzie, co jeszcze bardziej utrudniło sprawę, bo wtedy bramki na wyjeździe miały znaczenie. Pierwsza połowa była trudna, ich bramkarz robił niesamowite rzeczy.
W drugiej połowie wróciliśmy z większą energią. Wiedzieliśmy, że musimy odwrócić wynik, jesteśmy u siebie, a Mestalla… buuum (gest ekscytacji). To coś niesamowitego, daje ci dodatkową energię. Strzeliliśmy drugiego gola, potem trzeciego. Było dużo emocji, a po meczu zamieszanie z Garayem i zawodnikami Getafe. Wszędzie była krew, lekarz mówił: „Nie możesz wrócić na boisko”. Ja: „Wracam”. (Śmieje się).
To był wyjątkowy dzień, a awans do kolejnej rundy był dla nas niesamowitym osiągnięciem.
To jest ta dobra strona wspomnień Gabriela Paulisty, ale trzeba również wspomnieć o mniej chwalebnych momentach, takich jak spięcia czy „odłączenia”, które sam przyznałeś, że zdarzały się w niektórych meczach. Zapytam o to kopnięcie Viníciusa…
Tak, tak, to prawda. Były momenty, kiedy to nie byłem ja (śmieje się). To są rzeczy, które mogą przytrafić się każdemu. Tamtego dnia byłem już trochę sfrustrowany, bo nie grałem, głowa mi się gotowała, a do tego byliśmy w trudnej sytuacji w tabeli, na dole. Mecz z Realem Madryt to zawsze trudne spotkanie, a Vinícius jest zawodnikiem, który cię prowokuje. Czasami przesadza, ale innym razem robi to w sposób normalny. Tamtego dnia jednak, przysięgam, nie zrobił nic, nic a nic.
Grał swój mecz spokojnie, bez żadnej prowokacji. Nie widziałem, żeby robił jakieś gesty w stronę moich kolegów, nic z tych rzeczy. Po prostu powiedziałem kolegom i rodzinie, że tamtego dnia coś się wydarzy, z kimkolwiek.
To nie było tak, że miałem coś do niego – to mogło być z każdym. Gdyby przede mną był Benzema, to pewnie jego bym kopnął. Nie wiem, co mi się stało. Vinícius był akurat przede mną i stało się to, co się stało. To była chwila, nic przeciwko niemu nie mam. Jest świetnym piłkarzem, jednym z najlepszych, nie ma co do tego wątpliwości. Sprawa została na boisku, nie przeniosła się poza nie. Życie toczy się dalej, każdy broni swojego.
Mówiłeś, że czasem złościsz się na siebie, kiedy widzisz, że inni nie dają z siebie tyle, ile ty. Czy tak było tamtego dnia?
Tak, czasami tak reaguję, bo ja daję z siebie wszystko na boisku, walczę, a widzę kolegę, który tego nie robi. To mnie irytuje, daje mi… no, doprowadza mnie do wściekłości. W tamtej sytuacji klub był w trudnym momencie, a ja widziałem zawodników, którzy po prostu chodzili po boisku. Wtedy coś we mnie pękło. I nadal tak mam (śmieje się). Czasami mnie to dopada.
Tutaj, w nowym klubie, w trzy czy cztery miesiące zdarzyło mi się coś podobnego – chęć, żeby walnąć kolegę z drużyny, bo mnie zdenerwował. Nieważne, czy coś wychodzi, czy nie, trzeba walczyć zawsze.
Możemy nazwać tych, którzy „chodzili” tamtego dnia?
Nie, nie mogę (śmieje się głośno).
Jesteś jednak świadomy, że takie zachowania nie są dopuszczalne, podobnie jak rasistowskie obelgi, które spotkały Viníciusa w Mestalli i niestety pojawiają się również na innych stadionach.
Oczywiście, że takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Uważam, że osoby, które to robiły, nie powinny już wchodzić na Mestallę. Trzeba szanować ludzi, nie możemy tego akceptować. Widziałem też rzeczy, jak prowokacje wobec Viníciusa z powodu Złotej Piłki, której nie zdobył. To było przygotowane wcześniej, że dla Realu i Viníciusa ten mecz miał być wyjątkowy, bo spodziewali się, że ją zdobędzie. Ale na końcu jej nie dostał.
Rozumiesz, że Vinícius nie pojawił się na gali Złotej Piłki, którą ostatecznie zdobył Rodri, i że Real Madryt też nie przyjechał?
(Wzdycha). Trudno o tym mówić, bo… Real Madryt uznał to za brak szacunku, wszyscy myśleli, że Vinícius zdobędzie Złotą Piłkę, i czuli, że brak szacunku wobec klubu sprawił, że nie przyjechali. Ale patrząc na to z innej perspektywy, wielu piłkarzy, jak Cristiano Ronaldo czy Messi, przegrywało w przeszłości i byli obecni. To pokazuje, jak wielcy są Messi i Cristiano. Dla mnie oni są na innym poziomie niż jakikolwiek inny piłkarz. Gratulacje dla Rodriego, naprawdę zasłużył na nagrodę. To piłkarz najwyższej klasy, gra tak od lat. Grałem z nim w Villarreal, kiedy awansował z akademii. To wyjątkowy chłopak, zasłużył na wszystko, co go spotyka.
Już wtedy było widać, że Rodri będzie takim graczem?
Tak, miał jakość, był inny niż wszyscy gracze wchodzący z akademii. Miał wyjątkową technikę. A z Marcelino zawsze wszystko wychodzi lepiej (śmieje się).
To właśnie w Villarreal poznałeś Marcelino, w klubie, który dał ci szansę dotarcia do Europy, do Hiszpanii.
Tak. Moje początki w Brazylii były trudne, wyjechałem dość późno z mojego miasta, przeniosłem się do innego, bardzo daleko od rodziny. Wszystko było skomplikowane. Musiałem się przystosować, zacząć grać w pierwszej drużynie Vitória de Bahía, zdobyć szacunek, minuty na boisku. Ludzie stopniowo zaczęli mnie poznawać.
Kiedy dostałem ofertę od Villarreal, nie spodziewałem się tego. Byłem szczęśliwy, ale początek był trudny. To był pierwszy raz poza Brazylią, moja żona była w siódmym miesiącu ciąży, a my mieszkaliśmy w hotelu. Ciężko było znaleźć dom, inny styl gry, Marcelino – trener, który wymaga „tego, tego i tego”. Pierwsze sześć miesięcy było bardzo trudne. Przez trzy miesiące nie grałem. W końcu w meczu Pucharu Króla z Elche wystawił mnie, zagraliśmy dobrze, a ja w szczególności. Wydawało mi się, że rozegrałem świetny mecz. Następnego dnia Marcelino wezwał mnie i zaczął pokazywać błędy: „Patrz, patrz, co zrobiłeś”. Wróciłem do domu myśląc: „Co za beznadziejny mecz!” (śmieje się głośno).
Wielokrotnie miałem ochotę odejść, ale zostałem i wiele się nauczyłem.
I przyszedł styczeń, Marcelino powiedział Fernando: „Gabriel musi poszukać innego klubu, bo nie potrafi dostosować się do mojego stylu gry. Musi znaleźć coś innego”. Mój agent przekazał mi to i było mi bardzo smutno, bo piłkarze czasami chcą odejść, a czasami nie, i wtedy dzieją się takie rzeczy. „Trener jest bardzo zły” – myślałem wtedy. Ale z czasem zaczynasz rozumieć i patrzysz wstecz, widząc, jak ważny był dla twojej kariery.
Antonio Cordón zadzwonił i powiedział: „Cóż, Marcelino cię nie chce, znajdziemy inny klub, ale zanim odejdziesz, porozmawiaj z nim i podziękuj mu. Powiedz, że nauczyłeś się wielu rzeczy”. I rzeczywiście, poszedłem do niego: „Trenerze, chcę z tobą porozmawiać. Dziękuję ci bardzo, jestem bardzo zadowolony, bo przychodzę z Brazylii, z klubu, gdzie jest dużo jakości, ale europejski futbol jest inny, bardziej intensywny. Chciałem ci podziękować, że nauczyłem się wielu rzeczy, we wszystkich aspektach. Chciałbym z tobą zostać, chcę uczyć się jeszcze więcej. No ale cóż, to jest futbol, dziękuję ci bardzo”. On odpowiedział: „Dziękuję za słowa, dziękuję, że byłeś wielkim profesjonalistą, który zawsze pracował bez narzekania”.
Następnego dnia zadzwonił do mnie znowu i powiedział: „Zostaniesz”.
Byłem zaskoczony: „Jak to?” (śmieje się). „Zostaniesz”. Kilka dni później kontuzji doznali Mussachio, Chechu Dorado, i nie wiem, czy był jeszcze jakiś inny stoper. Nie było nikogo dostępnego oprócz mnie. Mieliśmy mecz z Atlético Madryt – tamtym Atlético, które wygrało ligę. W treningach Marcelino zastanawiał się, kto mógłby zagrać jako stoper. A ja w głębi serca czułem: „Zagram”. Ale z każdym kolejnym dniem treningów widziałem, że mnie nie wystawi. Na jednym treningu wystawił Bruno jako stopera i wtedy byłem bardzo rozczarowany: „Cholera, Bruno gra jako stoper, a ja…” (gest smutku, trzymając rękę na czole).
Aż nagle mówi: „Jutro zagrasz”.
„To teraz albo nigdy”. Wszedłem na boisko i zagrałem niesamowity mecz. Następnego dnia Marcelino mówi: „Co za mecz, jaki profesjonalizm! Stajesz się świetnym stoperem”. Kiedy Mussachio i Chechu wrócili, zacząłem grać obok Mussachio i było jak „ja i dziesięciu innych” – Marcelino mnie nie zdejmował. Ale mimo to po każdym meczu wołał mnie i mówił: „Gabi, to, to, to…” (śmieje się).
Poprawiał cię za każdym razem?
Tak, wszystko. Chodziło o przestrzeń między stoperem a bocznym obrońcą. Pewnego dnia powiedział mi: „Dlaczego grasz z tak dużą przestrzenią?” Odpowiedziałem: „Bo ufam swojej szybkości”. A on: „Nie, nie, nie, mylisz się. Stoper musi grać inaczej” (śmieje się głośno). Wiele się od niego nauczyłem.
Półtora roku później trafiłeś do Arsenalu. Marcelino był z tego dumny?
Tak, dla niego to było coś szczególnego, bo wiedział, że pomógł w mojej karierze. Wszystko, czego się nauczyłem, było dzięki niemu.
Kiedy przeszedł do Valencii, znowu cię wezwał?
Tak. Najpierw zadzwonił do Santi Cazorli, a potem Santi powiedział: „Marcelino chce cię w Valencii”. Byłem trochę rozdarty: „Dopiero co przyjechałem do Anglii, a teraz znowu mam się przenosić”. Ale powiedziałem sobie: „To Marcelino, pomógł mi, teraz muszę pomóc jemu”. No i oczywiście Valencia – znałem jej historię, wiedziałem, że grało tam wielu Brazylijczyków.
Mówisz, że był dla ciebie jak ojciec w piłce.
Tak, był ze mną szczery w dobrych i złych momentach. Kiedy grałem świetnie, mówił: „Gabi, jesteś w niesamowitej formie, zasługujesz na powołanie do reprezentacji Brazylii. Co się dzieje, że cię nie powołują?”. A ja na to: „Trenerze, w brazylijskiej reprezentacji dzieją się dziwne rzeczy”. Ale kiedy grałem źle, też mówił mi wszystko prosto w twarz.
Powiedziałeś kiedyś, że Garay był najlepszym partnerem w obronie, jakiego miałeś. Dlaczego?
Garay miał niesamowity spokój, co bardzo mi pomagało. Pamiętam mecz z Realem Madryt, gdzie grałem bardzo źle, a on zawsze mnie asekurował. Nauczyłem się od niego bardzo dużo.
Czy myślisz, że kiedyś wrócisz do Valencii, może jako mieszkaniec albo pracownik klubu?
Na pewno wrócę tam mieszkać. To pewne. Rozmawiałem niedawno z jednym z fizjoterapeutów Valencii i napisałem do niego po meczu z Getafe: „Ten sędzia to…!” (śmieje się). A on odpowiedział: „Wracaj”. Odpowiedziałem: „Chcę wrócić”.
Ale myślisz, że to możliwe?
Nie sądzę. Drzwi do Valencii są dla mnie zamknięte. Chciałbym wrócić, ale wiem, że to nie zależy od trenerów czy zawodników. Wszyscy wiedzą, od kogo to zależy.
Czy byłbyś gotowy zrobić wszystko, by wrócić?
Tak, jestem gotów na wszystko. Moje serce należy do Valencii. Moje dzieci są Walencjanami, więc mam już walencjańską krew.