David Albelda, nietoperz bijący się w piersi: “Trzeba pamiętać, że klub sprzedali sami Walencjanie”
- W jednym z najtrudniejszych momentów w historii Valencii, David Albelda, legenda klubu, były kapitan “Nietoperzy”, a obecnie trener Villarreal C, w rozmowie z Relevo wspomina swoją karierę i otwarcie komentuje sytuację klubu z Mestalla.
Dzisiejszy rozmówca Relevo to postać wyjątkowa w historii hiszpańskiego futbolu. Przeglądając jego dorobek, łatwo zrozumieć, dlaczego David Albelda, 47-letni były reprezentant Hiszpanii, który teraz chce kontynuować swoją przygodę z piłką jako trener, zajmuje zasłużone miejsce w panteonie wielkich. Dwie wygrane La Liga, Puchar UEFA, Puchar Króla, Superpuchar Europy, Superpuchar Hiszpanii, dwie finały Ligi Mistrzów – tak, dwa – oraz srebro olimpijskie… w ciągu 17 lat kariery zawodowej, z których wiele spędził z opaską kapitańską dumnie zaciśniętą na ramieniu. A nie wygrał Euro 2008 z reprezentacją Hiszpanii tylko dlatego, że jego marginalizacja w Valencii – kiedy Ronald Koeman odsunął go od zespołu – wyrzuciła go z pociągu prowadzonego przez Luisa Aragonésa. Do tego czasu był jednym z ulubieńców selekcjonera. “Ten chłopak z Valencii to jeden z moich. Więcej serca niż uroku“.
Albelda jako piłkarz nigdy nie cofał się na boisku. Ani poza nim. Wręcz przeciwnie. Jego pamięć jest dokładnie taka, jaka potrzebna jest do dobrej piłkarskiej rozmowy. Oczywiście, wolałby pominąć pewne kontrowersyjne tematy, które wie, że zostaną poruszone, bo są wciąż aktualne. Najchętniej mówiłby tylko o swojej obecnej pracy trenera w drugim zespole Villarreal, wyjątkowego klubu; albo o pozycji defensywnego pomocnika, na której grał i która z roku na rok nabiera coraz większego znaczenia w funkcjonowaniu drużyny. Ale nie – wie, że znów będzie musiał zmierzyć się z aktualnymi problemami klubu, który jest jego sercem. Zwłaszcza że zbliża się mecz Valencia-Real Madryt, nie ucieknie więc od pytań o swoje rzekome krycie Zidane’a, odwieczne napięcia z madridistas… czy dwie okazje, jakie miał, by trafić na Bernabéu.
Z szacunku do Pana obecnej sytuacji i aby od czegoś zacząć, porozmawiajmy o codzienności – o powrocie na ławkę trenerską po pierwszym doświadczeniu w Atzeneta, o tym pragnieniu spełnienia się jako trener…
Kiedy kończysz karierę piłkarską, pierwszą rzeczą, jaką musisz zrobić, jest zdobycie odpowiednich kwalifikacji. W moim przypadku chodziło o zostanie trenerem, ponieważ to było i nadal jest moim celem. Te trzy lata spędziłem na kursach i praktykach. Chciałem również odetchnąć. Moje ostatnie lata jako zawodnika były bardzo intensywne. Po drodze współpracowałem z mediami – radiem i telewizją – co pozwalało mi pozostać w kontakcie z tym, co robiłem przez całe życie.
Pojawiła się okazja pracy w Atzeneta, małym klubie z Tercera División, należącym do przyjaciół. Wszystko poszło świetnie, awansowaliśmy do Segunda B. Spędziłem tam kolejny rok, ale na koniec zrezygnowałem. Obciążenie psychiczne było ogromne. Byliśmy klubem, który dopiero co wyszedł z poziomu regionalnego i nie mieliśmy zasobów, by dalej się rozwijać, a nawet utrzymać się w Segunda B. Nie zrezygnowałem całkowicie – postanowiłem zrobić przerwę z myślą, że gdy wrócę na ławkę trenerską, będę miał możliwości pracy, których tam brakowało z powodu okoliczności.
Pojawiła się oferta z Villarreal, by pracować w akademii, konkretnie z drugim zespołem rezerw. Odszedłem z mediów i rozpocząłem tę nową przygodę.
Co skłania Pana do kontynuowania kariery trenerskiej w roli bardziej szkoleniowca-mentora, która wiąże się z innymi wymaganiami niż profesjonalny futbol?
Uzależniłem się od adrenaliny, którą daje praca trenera. To nie to samo, co bycie zawodnikiem, ale ławka trenerska wciąga. Być może nieświadomie brakowało mi tego przez lata po zakończeniu kariery i zdecydowałem się wrócić. Pierwsze doświadczenie było piękną lekcją – znów poczułem to, co jako zawodnik: radość zwycięstw i gorycz porażek. Teoretycznie w rezerwach priorytetem powinno być szkolenie zawodników do pierwszej drużyny, ale w praktyce grasz co niedzielę i, oczywiście, wolisz wygrywać niż przegrywać. Tę drugą odpowiedzialność sam sobie narzucam. Obie te rzeczy można połączyć, i to właśnie próbujemy robić. W naszym przypadku sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana i specyficzna, bo mamy dwa zespoły rezerw na potrzeby pierwszej drużyny.
Jako zawodnik, dzięki Villarreal, zrobił Pan wielki krok w profesjonalnym futbolu. Grał Pan dwa sezony na wypożyczeniu z Valencii – w 1997 i 1999 roku. Czy uważa Pan, że historia może się powtórzyć, tym razem w roli trenera?
Jako piłkarz zaczynałem w Segunda B w Mestalla, zespole rezerw Valencii. Wypożyczono mnie do Villarreal, który wtedy grał w Segunda, zanim Fernando Roig został prezesem klubu. Wróciłem do Valencii, już w Primera División, i ponownie do Villarreal, też w Primera, ale już za czasów Roiga.
Jako trener sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Obecnie moim celem jest rozwijanie się w Villarreal. Nie postrzegam tego klubu jako trampoliny do innego. Chcę tu się rozwijać. Ten klub w pełni mnie satysfakcjonuje i objęcie w przyszłości pierwszej drużyny byłoby dla mnie spełnieniem marzeń. Nie jestem tu po to, by się uczyć i odchodzić. Mój rozwój jest tutaj. Zobaczymy, jak wszystko się potoczy, bo świat futbolu jest trochę niestabilny. Na razie codziennie uczę się od Miguela Álvareza, który prowadzi pierwszy zespół rezerw, oraz od Marcelino. Moja trampolina jest tutaj, wewnętrzna.
Godne uznania podejście, ale kiedy z ławki Villarreal C patrzy Pan na to, co spotkało Pipo Baraję – Pańską boiskową „drugą połówkę” przez wiele lat – którego Valencia potraktowała fatalnie po okresie wielkich trudów… Czy nie uważa Pan, że wkracza Pan w jeszcze trudniejszy świat niż ten, którego doświadczył Pan jako zawodnik, co było momentami bardzo bolesne?
Oczywiście, że tak myślę, jak mógłbym nie myśleć. Wiem, że taka sytuacja może być bardzo trudna, ale to my sami wybieramy tę drogę. Nikt nas do niej nie zmusza. W teorii mamy tę przewagę, że jako piłkarze przeżyliśmy podobne sytuacje i wiemy, na co się piszemy, gdy przyjmujemy ofertę klubu. Kilka miesięcy temu miałem możliwość wejścia do struktur technicznych Valencii. Rozmawiałem z prezes, ale zawsze miałem wątpliwości i ostatecznie nie przyjąłem tej propozycji. Natomiast kiedy pojawiła się oferta z Villarreal, nie miałem żadnych wątpliwości. Wiemy, czym jest bycie trenerem – najłatwiej jest zawsze „pozbyć się” szkoleniowca. Trzeba to zaakceptować od pierwszego dnia. Nawet będąc częścią dużych projektów, można ponieść porażkę. Porażka jest częścią naszego życia. Spójrzmy na przykład Xaviego w Barcelonie – zaczął od wygrania ligi, a w drugim sezonie po prostu go zwolniono.
Ma Pan 47 lat. Czy postawił sobie Pan granicę wieku, do której chce Pan objąć drużynę profesjonalną? Na przykład 50 lat. Czy spojrzał Pan w lustro i powiedział sobie: „David, jeśli nie osiągnę tego celu, to odpuszczę i zajmę się czymś innym”?
Nie. Teraz cieszę się tym, co robię na co dzień. Nie wpadł mi do głowy pomysł wyznaczania sobie granicy czasu. Czuję się w pełni zadowolony tam, gdzie jestem obecnie. Mogę to pogodzić z życiem osobistym, co jest dla mnie obecnie bardzo ważne. Nie szukam więcej. Chcę być szczęśliwy i się uczyć.
Miał Pan 20 trenerów w swojej karierze zawodowej, choć mogłem przegapić jednego czy dwóch – niektórzy trenowali Pana nawet dwa razy. Który z nich jest dla Pana teraz największym wzorem w podejmowaniu decyzji? Czy zadaje Pan sobie pytanie, co zrobiliby Luis Aragonés, Valdano, Ranieri, Cúper, Benítez, Emery, Valverde… w określonych sytuacjach?
Szczerze mówiąc, nigdy nie przyszło mi do głowy, by ich policzyć. 20? To nawet nie wydaje mi się dużo, biorąc pod uwagę 17 lat kariery zawodowej. Pamiętam wielu z nich, ale nie po to, by zastanawiać się, co by zrobili, lecz by pomyśleć, co mogę zrobić teraz, przypominając sobie ich działania. Od rozmów motywacyjnych po szybkie poprawki taktyczne na treningach. Wykorzystuję doświadczenia, które przeżyłem, oczywiście. Na przykład z Ernesto Valverde nie pracowałem długo, ale zawsze imponował mi swoją prostotą w zarządzaniu wszystkim. Od analiz wideo po odprawy. Poświęcał im dokładnie tyle czasu, ile trzeba – wszystko było proste i krótkie. Umiejętność poznania składu rywala i w siedem czy osiem minut przekazania tego zawodnikom to coś niezwykłego.
W dobrym tego słowa znaczeniu, kto był bardziej uciążliwy: Rafa Benítez czy Unai Emery?
Trzeba wziąć pod uwagę epokę. Za pierwszego okresu Ranieriego, a później z Rafą czy Cúperem, nie istniały mechanizmy analizy rywala, jakie mamy teraz. Treningi były bardziej monotonne, żeby nie powiedzieć nudne. Teraz wszystko jest inne, nawet same treningi. A między Rafą a Unaiem? To różne czasy. Jeśli chodzi o ilość godzin pracy, wygrałby Unai. Spędzał mnóstwo godzin, nigdy się nie męczył i sądzę, że nadal tego nie robi. Ma prawdziwą pasję do futbolu.
Wróćmy do Pańskich początków… Czytałem, że jako kadet i junior był Pan napastnikiem, który zdobywał wiele bramek i był często faulowany. Podobno podczas turnieju do lat 15 między drużynami regionalnymi, który wygrała reprezentacja Walencji, Vicente del Bosque widział Pana na żywo i chciał sprowadzić do Realu Madryt. To był sezon 1991-1992. Miał Pan wtedy 13 lat.
(Śmieje się) To faktycznie cofamy się daleko. W tamtych czasach nie było futbolu siedmioosobowego. Graliśmy na pełnowymiarowych boiskach, mieliśmy sześć, siedem, osiem lat i wszyscy robiliśmy po trochu wszystkiego. Pozycje nie były tak jasno określone jak teraz. Aż do momentu, gdy byłem kadetem, byłem zazwyczaj najlepszym strzelcem drużyny. O historii z Del Bosque wiem tyle, ile mi opowiedziano. Wszystkie kluby jeździły oglądać te turnieje. Były platformą dla zawodników w tym wieku. Grałem wtedy w Alzira. To, co wiem na pewno, to że ten turniej był dla mnie przełomowy, bo dzięki niemu trafiłem do Valencii. Podobno Del Bosque rzeczywiście o mnie pytał. Powiedział mi o tym znajomy rodziny, który zajmował się sprawami zawodników.
Rzadko opuszczałem moje miasteczko, Pobla Llarga, które liczyło nieco ponad cztery tysiące mieszkańców. A tu mówili mi o Realu Madryt! Przy tamtych drogach wydawało mi się, że nawet Walencja jest daleko od mojego domu… Tak więc stało się, co musiało się stać – z Alzira trafiłem do Valencii, gdzie grałem w drużynach młodzieżowych. Wydaje mi się, że zapłacili za mnie 50 000 peset. Co do fauli – w tamtych czasach było normalne, że chłopak, który się wyróżniał, dostawał sporo po nogach. Już w Valencii nadal grałem jako bardziej ofensywny zawodnik.
[Del Bosque potwierdził w rozmowie z Relevo, że faktycznie był obecny podczas finału tamtego Mistrzostw Hiszpanii i zapisał nazwisko Albelda: „Ten turniej drużyn regionalnych był kluczowym punktem odniesienia do oceny zawodników do 15. roku życia. Później przychodziła już kategoria młodzieżowa. Albelda wyróżniał się, ale grał bardziej ofensywnie niż na pozycji, na której osiągnął sukces jako profesjonalista. Nie twierdzę, że nas interesował, ale trudno było wyciągnąć zawodnika z dużego klubu w danym regionie… i trafił do Valencii”].
Żeby potem mówiono, że jest Pan antymadrycki od dziecka. Okazuje się, że oprócz tamtej sytuacji w wieku 13 lat, Real Madryt chciał Pana pozyskać również wtedy, gdy odszedł Makélélé i zostali bez defensywnego pomocnika… Mówimy o początku sezonu 2003-04.
Mówiono o tym, to prawda, nie da się tego zaprzeczyć. Madryt nie spodziewał się, że Makélélé odejdzie do Chelsea, i szukali defensywnego pomocnika. Wydaje mi się, że chcieli sprowadzić Vieirę, ale transfer nie doszedł do skutku. Podobno rzeczywiście rozmawiali z Valencią o moim odejściu, kontaktowali się z Manolo Llorente, który wtedy był „szefem”. Ze mną nigdy nie rozmawiali. Nie będę kłamał. Nawet gdybym chciał odejść, a nie chciałem, bo byłem w domu i zdobywałem La Liga, to moje chęci nie miałyby znaczenia. Llorente im odmówił. Miał swój sposób na zatrzymywanie nas, kiedy kluby z większym budżetem próbowały nas podkupić. Zwykle mówił: „Tam dostaniesz cztery lata i tyle pieniędzy. Ja ci dam sześć lat i trochę mniej pieniędzy”. Zawsze proponował mniej, oczywiście. To nie było to samo, ale potrafił nas przekonać i zostawaliśmy. Valencia wtedy walczyła o wszystko…
Czy nigdy nie żałował Pan, że nie próbował wymusić transferu do innego klubu?
Kiedy kończysz karierę i zaczynasz ją analizować, zdarza się pomyśleć: „Może popełniłem błąd, nie próbując odejść tam lub gdzie indziej, może za granicę”. Pamiętam, że na początku ery Laporty Barcelona mocno zabiegała o „trójkę A”, czyli Ayalę, Aimara i mnie. Real Madryt też chciał Ayalę, to prawda, nawet mieli z Valencią pewne nieporozumienia, bo Madryt kontaktował się z nim bezpośrednio.
Skoro już wspomnieliśmy Real Madryt przy bramach Mestalla, nie poruszyliśmy jeszcze słynnego tematu Pańskiego „krycia” Zidane’a w meczu otwarcia sezonu 2001-02… Stał się Pan wtedy „trending topic”, choć media społecznościowe ledwo wtedy raczkowały.
Chyba już nie ma nic do dodania o tamtym meczu. Temat był bardziej rozdmuchany w madryckiej czy ogólnokrajowej prasie, niż to faktycznie miało miejsce. Po pierwsze, nie kryłem Zidane’a indywidualnie. Graliśmy krycie strefowe w zależności od ruchu piłki. Popełniłem kilka przewinień, może siedem lub osiem. Żółtą kartkę dostałem za ich powtarzalność, a nie za brutalność czy złośliwość. To były drobne taktyczne faule. Zidane nic mi nie mówił w trakcie meczu. Zwykle, jeśli faulujesz ostro, rywal może coś powiedzieć, ostrzec: „Uważaj, bo mnie kontuzjujesz…”. Ale Zidane nie powiedział ani słowa. Z perspektywy czasu rozumiem to całe zamieszanie. To była próba wytłumaczenia, dlaczego Real Madryt nie poradził sobie z drużyną jak Valencia, która sprzedała kilku ważnych graczy i teoretycznie nie powinna aspirować do niczego. Nigdy nie było żadnego polowania na Zidane’a. Nigdy. Nie widziałem tego meczu w całości, tylko urywki. Myślę, że pretensje Del Bosque, które pokazywano w telewizji, dotyczyły raczej tej wspomnianej powtarzalności fauli niż agresji. Jest nawet ujęcie, na którym Vicente liczy przewinienia. Zresztą, oba zespoły popełniły tyle samo fauli. A jedyny zawodnik, który został wyrzucony z boiska, to Figo z Realu. I to za dwie faule na mnie.
Ten mecz wyniósł Pana na piedestał wśród kibiców Valencii. Na Mestalla pojawiały się wtedy transparenty: „Ni Figo, ni Zidane, Albelda el més gran” (Ani Figo, ani Zidane, Albelda jest największy).
Tak, tak… Tutaj czytano wszystko, co mówiono i pisano w Madrycie, i odbierano to jako niesprawiedliwe. Powstał konflikt między klubami i padały mocne nagłówki. To się wydarzyło w momencie, gdy rozwój Valencii pozwolił jej zrównać się poziomem z Realem Madryt. Tam mnie krytykowano za rzekome krycie Zidane’a, a tutaj coraz bardziej mnie uwielbiano. Smutne było to, że następnego dnia po meczu pojechałem na zgrupowanie reprezentacji i wszyscy koledzy pytali mnie o Zidane’a i to całe krycie, co było trochę męczące. W końcu, z czasem, takie sytuacje zaczynasz traktować jako coś normalnego. Rozumiesz, o co chodziło. Oni byli Galácticos, wydali miliardy i już w pierwszym meczu się potknęli. Ja starałem się po prostu nie wplątywać w sytuację, która tak naprawdę mnie nie dotyczyła.
Była też anegdota. Pięć dni po tamtym meczu, 20 sierpnia, Real Madryt rozegrał towarzyskie spotkanie w Cartagenie, gdzie grał Pana brat Pepe jako środkowy obrońca. W prasie pojawiły się porównania, który z braci jest bardziej twardy…
Tak… (śmieje się). Był niefortunny nagłówek sugerujący, czy mój brat będzie równie twardy wobec Zidane’a, co ja. Próbowano połączyć te dwa mecze. Takie drobnostki…
W rzeczywistości, Real Madryt był w Pana życiu obecny znacznie bardziej, niż można było przypuszczać.
Tak, rzeczywiście… (śmieje się). Po tamtym starciu wyglądało, jakbym miał jakąś antypatię wobec Madrytu albo był antymadrycki. Wcale nie. Po prostu w tamtych latach Valencia rozwinęła się tak bardzo, że stała się głównym rywalem Realu Madryt. Między innymi dlatego, że Barcelona przez długi czas niczego nie wygrywała. I to było źródłem wszystkiego. Rzeczywistość jest też taka, że dla nas motywacja do gry przeciwko Realowi czy Barcelonie była największa. To nie były zwykłe trzy punkty, jak z innymi zespołami… To było coś więcej.
Kiedyś również dorzucił Pan swoje trzy grosze. Czytałem, że w dniu swoich 38. urodzin opublikował Pan w mediach społecznościowych wiadomość: „Zawsze będę pamiętał te urodziny przez kompromitację Realu Madryt przy transferze De Gei”.
Tak, tak… Ale to już było czyste żartowanie. Nawet nie pamiętałem o tej sprawie.
Musimy porozmawiać o Pańskiej Valencii. Trudne czasy dla „Nietoperzy”, których jest Pan kibicem, odkąd sięga Pan pamięcią. Sytuacja się pogarsza, a kolejnym rywalem jest nie kto inny jak „Pański” Real Madryt.
Tak, to trudny czas, ale jeśli jesteś kibicem Valencii, to jesteś nim niezależnie od tego, czy klub jest w Primera, Segunda czy Segunda B. Niestety, przechodzimy przez trudne okoliczności, ale prawdą jest również, że patrząc na te wszystkie lata wstecz, można zauważyć, że Valencia jest tam, gdzie chciała być, przynajmniej w pewnym momencie, zdaniem dużej części swojej społeczności kibiców. Jako zawodnik przeszedłem całą tę drogę od końca lat 90. Na początku wszyscy – włącznie z politykami – przyjęli z entuzjazmem sprzedaż klubu komuś z zewnątrz. Stało za tym wiele interesów, takich jak projekt nowego Mestalla. Rozpoczęto dość dziwny proces sprzedaży. Ostatecznie klub został sprzedany ludziom, których od samego początku wyznaczyli ci, którzy mieli siłę, by sprzedać – Amadeo Salvo, Aurelio Martínez i członkowie Fundacji. Wszyscy Walencjanie. Na końcu to Walencjanie sprzedali Valencię.
Wcześniej wspomnieliśmy o 20 trenerach w Pana karierze piłkarskiej, ale jeśli chodzi o prezesów, to też nie brakuje nazwisk – było ich ponad tuzin.
Zacząłem od Paco Roiga… Skończyłem, gdy klub trafił w ręce Salvo. Na początku wszystko kręciło się wokół Llorente i Cortésa. Ale od momentu, gdy pojawił się Juan Soler, zaczęło się więcej zmian… Czterech, pięciu, sześciu, może siedmiu prezesów. Największym nieszczęściem było to, że bracia Roig – Fernando i Juan – sprzedali swoje udziały w Valencii. Oni byli prawdziwymi kibicami klubu. Dlatego Llorente został wprowadzony, by reprezentować ich udziały. Tutaj kupowano akcje za duże pieniądze, pamiętam, że kosztowały około 100 000 peset, a oni sprzedali swoje 37 procent w pakietach po 10 akcji za osiem tysięcy peset. Nie chcieli zarabiać na klubie ani się na nim bogacić, a ich późniejsze zarządzanie Villarrealem czy sekcją koszykówki Valencii to potwierdza i jest widoczne dla wszystkich. Nie chcieli wchodzić w żadne wojny ani się wzbogacać. Mieli swoje firmy i pieniądze, które zarobili dzięki ceramice i supermarketom.
Chociaż jest Pan w Villarreal, to cierpi Pan z powodu Valencii? Czy obawia się Pan, że drużyna spadnie do Segunda?
Zerkam na Valencię, oczywiście. Dla nas, którzy spędziliśmy tam tyle lat i w takim momencie, walcząc o tytuły w Hiszpanii i Europie, trudno zrozumieć, co się dzieje. Trudno pojąć, jak w ciągu dwóch dekad Valencia przeszła od bycia jednym z wielkich klubów Europy do wielokrotnego balansowania na krawędzi spadku. Nie mogę ukryć, że jestem związany z Valencią od zawsze, od dziecka. Ale po tym, jak zakończyłem tam karierę, po tylu wojnach i różnych historiach, próbowałem się trochę zdystansować od obecnej rzeczywistości. Nawet teraz próbuję, żeby nie mieć głowy ciągle zajętej sytuacją Valencii.
Czy założył Pan sobie swego rodzaju zbroję?
Tak, można to tak podsumować. Jeśli mam się czymś przejmować, to moją codziennością, którą jest Villarreal. Reszta? Mam nadzieję, że Valencia wróci do tego, czym była. Nie wyrzekam się tego, co wpajano mi od dziecka. Moje troje dzieci gra w Akademii.
Pańska Valencia to była wielka Valencia.
Tak, to prawda, ale cieszę się zarówno z tytułów, jak i z całej mojej kariery. Grać 16 lat w Primera to samo w sobie jest wyjątkowe, bez względu na to, w jakiej drużynie grasz. Moje dzieci dopiero teraz uświadamiają sobie, jak wyglądała kariera ich ojca, bo kiedy grałem, były bardzo małe. Z najstarszym rozmawiamy dużo o piłce, o jego sytuacji. Ma 14 lat. Oni oglądają więcej moich meczów na nagraniach niż ja sam. Na przykład mogę powiedzieć, że nie oglądałem ponownie dwóch finałów Ligi Mistrzów. Finał Pucharu UEFA widziałem raz. Lubię piłkę, ale nie lubię oglądać swoich meczów. Nawet po latach. Nie mam takiej ciekawości. Wolę oglądać zdjęcia niż nagrania. Nawet nie przeformatowałem taśm VHS z moich czasów juniorskich.
Dwa ostatnie tematy na czasie. Żyjemy w erze poważnych kontuzji, szczególnie więzadeł krzyżowych… Mógłby Pan napisać o tym rozdział książki.
Tak. W swoim pierwszym roku w Primera, mając 20 lat, tydzień przed debiutem ligowym, gdy trenerem był Valdano, zerwałem więzadło krzyżowe. Rok 1997. Minęło siedem miesięcy, a 15 marca 1998 wróciłem na boisko. Valdano odszedł po trzeciej kolejce, a na jego miejsce przyszedł Ranieri, któremu zawsze będę wdzięczny. Pozwolił mi zadebiutować, nie znając mnie osobiście, wyłącznie na podstawie tego, co zobaczył na treningach w trakcie mojej rehabilitacji. To był dla mnie trudny czas, szczególnie ze względu na wiek. Taka kontuzja zakończyła karierę Macedy. Myślałem, że dla mnie również wszystko się skończy, ale okazałem się silny psychicznie. Teraz zwraca moją uwagę, że rehabilitacje po zerwaniu więzadeł trwają znacznie dłużej. Obecnie dochodzi do dziewięciu, dziesięciu miesięcy, prawie roku. W tamtych czasach tak nie było. Przykład Xaviego w Barcelonie – Luis Aragónes zabrał go na mundial, a on wrócił na boisko po sześciu i pół miesiąca. Potem miałem jeszcze złamanie kości strzałkowej – cztery miesiące przerwy. Obie kontuzje dotyczyły prawej nogi.
Pańska pozycja, defensywny pomocnik, jest teraz bardziej ceniona niż kiedykolwiek. Jeśli zawsze była kluczowa, teraz widać wręcz obsesję na jej punkcie. Dzięki zawodnikom takim jak Rodri jej znaczenie wzrosło do nieskończoności.
Zawsze była modna. Kiedy byłem jeszcze juniorem, pamiętam, że Valencia prowadzona przez Luisa Aragónesa, która zajęła drugie miejsce w lidze, miała Mazinho, Brazylijczyka, który był mistrzem świata z Parreirą. Możliwe, że kiedyś byli bardziej defensywni, ale ewolucja futbolu nadała im inną perspektywę. Podobnie jest z obrońcami. Nie powiem, że wszyscy są wirtuozami z piłką, ale wszyscy, zwłaszcza ci w Primera, mają odpowiedni poziom, aby rozgrywać, filtrować podania i rozpoczynać akcje. Nie można porównywać epok. Defensywny pomocnik zawsze był ważny. Wszystkie wielkie drużyny miały takich zawodników. Deportivo w czasach świetności miało Mauro Silvę, Real Madryt – Redondo. Czasami defensywny pomocnik służy do równoważenia, kiedy drużyna jest bardzo ofensywna, jak obecny Real Madryt. Jest tam Tchouaméni, który może nie spełnił wszystkich oczekiwań, ale Madryt pozyskał go, bo wiedział, jak istotna jest ta pozycja.
Nie wspomniał Pan o Rodrim…
Z Rodrim przechodzimy na poziom światowej klasy. Mówimy o zawodniku niezwykle wszechstronnym pod każdym względem: technicznym, taktycznym i fizycznym. Znalezienie kogoś takiego jak Rodri jest naprawdę trudne. To coś niesamowitego. Historycznie stawiam go obok Busquetsa. Sergio był nieco bardziej techniczny, bardziej precyzyjny w wyprowadzaniu piłki, ale Rodri przewyższa go pod względem fizycznym. Na tej pozycji trzeba przewidywać, gdzie pójdzie piłka. Czasami mówi się, że defensywni pomocnicy mają „magnes”, ale to nie to – to kwestia wizji gry i umiejętności ustawiania się we właściwym miejscu. Baraja i ja dzieliliśmy się boiskiem. Na przykład on wolał lewą stronę, a ja prawą. Był bardziej ofensywny, strzelał więcej goli, a ja zawsze starałem się zapewnić asekurację. Nasze ustawienie 1-4-4-2 zamieniało się w romb.
Dzięki za wywiad! To były czasy: Baraja, Albelda. Oby to się powtórzyło i obyśmy nie skończyli jak Depor.
Łezka się w oku kręci…Do dziś nie mogę odżałować tego finału z Bayernem…AMUNT