“Bohaterowie” jedynego spadku Valencii obawiają się powtórki
- Javier Subirats, Wilmar Cabrera, Paco Muñoz i José Ramón Bermell wspominają najgorszy rok w historii Valencii i analizują przyczyny obecnej sytuacji drużyny Nietoperzy w LaLidze.
Na Avenida de Suecia panuje napięta cisza, która może przerodzić się w prawdziwą burzę w postaci spadku. Widmo zakończenia sezonu “promujące” zespół do LaLiga Hypermotion jest dziś bardziej realne niż kiedykolwiek dla kibiców „che”. Od miesięcy cierpią oni niemiłosiernie, tak bardzo, że w tym sezonie nie udało im się jeszcze zobaczyć drużyny poza ostatnimi miejscami w tabeli. Sytuacja zdecydowanie nie napawa optymizmem i przywodzi na myśl rok 1986, kiedy Valencia po raz pierwszy i jedyny spadła do „piekła” Segunda División.
Wystarczy sięgnąć do archiwów, by przekonać się, że drużyna „blanquinegro” ma wiele przesłanek działających na jej niekorzyść w walce o uniknięcie tego ponurego przeznaczenia. Po zanotowaniu najgorszej w historii klubu pierwszej połowy sezonu – z zaledwie 13 punktami na 57 możliwych – realia są takie, że nawet najwięksi optymiści tracą wiarę: z 21 zespołów, które od czasu wprowadzenia trzy-punktowego systemu za zwycięstwo zdobyły tyle lub mniej punktów na tym etapie, tylko dwóm udało się ostatecznie uniknąć degradacji. Teraz, po dwóch spotkaniach rundy rewanżowej, Valencia ma 16 punktów, więc obraz sytuacji nie uległ znaczącej zmianie.
Jedyna iskierka nadziei, jaką mieli kibice Valencii, pojawiła się w postaci pojedynczych zwycięstw, takich jak wygrana 4:2 z Realem Betis po przejściu DANA czy 1:0 z Realem Sociedad już pod wodzą Carlosa Corberána. Jednak upokarzająca porażka z Barçą w minioną niedzielę (1:7), najdotkliwsza od 70 lat, przekreśliła kiełkujące nadzieje, które zespół zaczął dawać od momentu przyjścia trenera z Cheste, i ponownie zasiała wątpliwości co do zdolności kadry do odwrócenia niekorzystnej sytuacji.
Wynikająca z tego ciężka rzeczywistość jest trudna do zaakceptowania na Mestalla, a znużenie, zaniedbanie i desperacja odczuwane przez fanów są całkowicie zrozumiałe po poprzednim sezonie, w którym ich drużyna zakończyła rozgrywki na dziewiątym miejscu. Patrząc dziś z perspektywy czasu, tamten wynik stanowi dowód na to, że Nietoperze grali znacznie powyżej swoich możliwości. Klub jednak tego tak nie postrzegał – z Rubénem Barają jako rzecznikiem ogłoszono, że celem na ten sezon jest „poprawa osiągnięć z poprzedniego”. Dziś brzmi to jak czysta utopia. Wszystko wskazuje na to, że Valencia będzie musiała zacisnąć zęby i walczyć do utraty tchu, krwi i łez w najbliższych miesiącach, by uniknąć dramatu, jakim byłby spadek do Segunda División po 38 latach.
W mieście wciąż żywe są wspomnienia tamtych czasów, naznaczonych skrajnymi trudnościami finansowymi, z jakimi borykał się klub po gruntownej przebudowie stadionu Mestalla na potrzeby Mundialu w Hiszpanii w 1986 roku. Dzisiejsza sytuacja w pewnym sensie przypomina tamtą – drużyna błąka się w Primera División, a klub tonie w wielomilionowych pożyczkach, które mają zapewnić płynność finansową i wznowienie prac nad Nou Mestalla (wstrzymanych do niedawna na ponad 15 lat).
Aby cofnąć się do tamtego ponurego rozdziału w historii klubu, dziennikarze Relevo skontaktowali się z czterema piłkarzami tamtej drużyny, która odcisnęła piętno, będąc antybohaterem jedynego jak dotąd spadku Valencii w niemal 106-letniej historii: Javierem Subiratsem, legendarnym pomocnikiem „che”, Wilmarem Cabrerą, najlepszym strzelcem z 14 golami na koncie, Paco Muñozem Pérezem, lewym obrońcą z Malagi, oraz José Ramónem Bermellem, bramkarzem, który trzy lata wcześniej uniknął spadku w ostatniej kolejce dzięki spektakularnemu występowi w wygranym 1:0 meczu z Realem Madryt. „Królewscy” potrzebowali wtedy zaledwie remisu, by zapewnić sobie tytuł mistrzowski, a ostatecznie musieli ustąpić pola Athletic Club, który sięgnął po trofeum.
Wszyscy czterej wspominają sezon 1985/1986 z pewnym niedowierzaniem i podkreślają, że tamten zespół miał na tyle mocnych piłkarzy, by walczyć o ambitne cele. To właśnie ich zgubiło, co tłumaczy Paco Muñoz:
„Mieliśmy świetną drużynę, z takimi zawodnikami jak Quique Sánchez Flores, Fernando Gómez, Ricardo Arias czy Miguel Tendillo… a mimo to przegrywaliśmy z każdym i rywale przestali nas szanować. Nikt w naszej kadrze nie wierzył, że spadniemy — ja też nie — a jednak zjechaliśmy do Segunda División prawie niezauważalnie”.
Wśród powodów sprowadzenia Valencii na ruchome piaski spadku na pierwszy plan wysuwały się wspomniane już trudności finansowe, których ówczesny prezydent klubu, Vicente Tormo, nie potrafił przezwyciężyć. Wilmar Cabrera wyjaśnia:
„Najbardziej wkurzał nas brak zasobów finansowych w klubie. Tormo nie dawał sobie z tym rady. Bardzo by nam pomogło, gdybyśmy dostali dwie czy trzy pensje pod rząd. Ta sytuacja ekonomiczna bardzo nas przytłaczała; zespół nie pokazywał determinacji w walce o cokolwiek. Wiele spotkań przepadło przez drobne błędy: źle podane piłki, kiepską obronę czy niewykończenie akcji…”
Były urugwajski napastnik wspomina również, że roszady na ławce trenerskiej Mestalla mocno odbiły się na drużynie, która poprzedni sezon (z Roberto Gilem za sterami) zakończyła tylko punkt za awansem do Pucharu UEFA. W tamtym feralnym roku Óscar Rubén Valdez rozpoczął pracę jako trener, jednak w styczniu został zwolniony z powodu słabych wyników. Wówczas powrócił do klubu sam Alfredo Di Stéfano, który w 1971 roku zdobył z Valencią mistrzostwo ligi:
„Odejście Roberto Gila mocno nas dotknęło. Był trenerem, który mówił nam wprost, co myśli. Valdez bardzo kochał drużynę, ale go zwolniono i przybył Di Stéfano, którego czasami w ogóle nie rozumieliśmy”.
Te same odczucia potwierdza Paco Muñoz, wspominając tamten nieszczęsny rok:
„Valdez nie był szkoleniowcem na poziomie Primera División; przyszedł z Valencii Mestalla. Na obozie przygotowawczym w Teneryfie kazał nam biegać do upadłego — w górę i w dół Teide, prawie nie dotykaliśmy piłki. Kiedy wychodził już po odprawie taktycznej, tacy piłkarze jak Subirats zbierali zespół i mówili, że zagramy inaczej, niż on nam nakazywał. A Di Stéfano? Moim zdaniem był w tamtym okresie przestarzały. Pamiętam, jak przed meczem kazał Españecie przynieść whisky i przemawiał do nas, popijając. Wydawało mu się, że wygramy spotkania bez wychodzenia z autobusu. Nieraz graliśmy z teoretycznie słabszymi rywalami, a on mówił: ‘Z tymi nawet nie ma co gadać, co? Strzelimy im trzy-cztery gole i wracamy do Valencii’. Po czym wychodziliśmy na murawę i męczyliśmy się niemiłosiernie”.
Dla José Ramóna Bermella tamten spadek był również wynikiem nagromadzenia innych czynników, takich jak drużyny, z którymi Valencia musiała się mierzyć w kluczowych kolejkach, słabe wyniki w starciach z bezpośrednimi rywalami czy problemy zdrowotne w kadrze:
„Wszystko się na to złożyło. Piłkarze nie dostawali wypłat. To nie to samo spędzić tydzień przed meczem, trenując w poczuciu pewności, a trenować zastanawiając się, czy dostaniemy pensję, i brać udział w ciągłych spotkaniach kapitanów z zarządem… Do tego mieliśmy kontuzje, a w drugiej rundzie terminarz nie ułożył się dla nas korzystnie – mierzyliśmy się wtedy z zespołami z czołówki, podczas gdy drużyny z dołu tabeli zdobywały punkty. Potem nie potrafiliśmy urwać oczek bezpośrednim rywalom. Brakowało nam też świadomości, że naprawdę możemy spaść. Wydawało nam się, że spadek będzie nieosiągalny wyłącznie dlatego, że jesteśmy Valencią”.
13 kwietnia 1986 roku, w przedostatniej kolejce rozgrywek, Betis i Cádiz przypieczętowały gorzki, a zarazem niespodziewany spadek Valencii w meczu owianym pewną kontrowersją. Cádiz wystarczał remis, by utrzymać się w lidze po tym, jak Valencia dzień wcześniej przegrała na Camp Nou 0:3. Spotkanie między dwiema andaluzyjskimi drużynami zakończyło się bezbramkowo, a zawodnicy Betisu otrzymali za ten rezultat sowitą podwójną premię w wysokości 90 000 peset od zarządu „Verdiblancos”, na czele którego stał wówczas pochodzący z Kadyksu Gerardo Martínez Retamero.
Spadek klubu do Segunda División wywołał szok zarówno w samej instytucji, jak i wśród hiszpańskich kibiców. Po raz pierwszy bowiem zespołowi z pokaźną gablotą trofeów – miał na koncie Superpuchar Europy, Puchar Zdobywców Pucharów, dwa Puchary Miast Targowych, cztery mistrzostwa Hiszpanii i cztery Puchary Króla – przyszło pożegnać się z najwyższą klasą rozgrywkową. Jednak klub, którym zaczął zarządzać Arturo Tuzón, szybko się pozbierał, odbudował swoją tożsamość i przy niezmiennym wsparciu kibiców w ciągu zaledwie roku powrócił do Primera División.
Zdaniem Javiera Subiratsa, który spędził w klubie 13 sezonów i rozegrał jako „blanquinegro” 354 mecze, tamten spadek – jakkolwiek brzmi to paradoksalnie – ostatecznie dodał skrzydeł drużynie ze stolicy Turii:
„Pomimo niepokoju i presji, jakiej doświadczyliśmy w sezonie spadku, prawda jest taka, że w kolejnym roku zespół i kibice zjednoczyli się w Segunda bardziej niż kiedykolwiek, a od tego momentu zaczęła się dla klubu świetlana era”.
Trudno się z nim nie zgodzić, bo w następnych dekadach Valencia przeżyła swoje najlepsze chwile pod wodzą Claudio Ranieriego, Héctora Cúpera i Rafy Beníteza, zdobywając m.in. Puchar Króla, dwa mistrzostwa Hiszpanii, Puchar UEFA, Superpuchar Europy i docierając dwa razy z rzędu do finału Ligi Mistrzów.
Dojrzałość płynąca z doświadczenia, jakim jest przeżycie pewnych etapów w przeszłości, które obecnie zdają się powtarzać, sprawia, że te cztery osoby są w pełni uprawnione do oceny aktualnej sytuacji Valencii w LaLidze. Drużyna zajmuje bowiem przedostatnie miejsce w tabeli z dorobkiem 16 punktów, tracąc siedem oczek do Espanyolu, które z 23 punktami plasuje się tuż nad strefą spadkową po niespodziewanym zwycięstwie nad drużyną Królewskich.
Wszyscy zgodnie twierdzą, że największym problemem zespołu prowadzonego teraz przez Carlosa Corberána jest jego młodość i trudno się z tym nie zgodzić: to druga najmłodsza ekipa w LaLidze (średnia wieku 24,3 roku), ustępująca jedynie Barcelonie (23,7).
Brak doświadczenia może tłumaczyć defensywną niepewność drużyny w rozgrywkach ligowych, w których Valencia ma już na koncie 36 straconych goli, czyli tylko o dziewięć mniej niż w całym poprzednim sezonie. Właśnie środek obrony to najbardziej „młodzieżowy” obszar w kadrze: znajduje się tam aż czterech zawodników poniżej 23. roku życia, więcej niż w jakiejkolwiek innej formacji. Są to: Mosquera (20), Tárrega (22), Yarek (20) oraz Iker Córdoba (19), choć ten ostatni częściej występuje w drugiej drużynie.
Zdaniem Wilmara Cabrery, aby jak najszybciej uciec ze strefy zagrożenia, piłkarze Corberána muszą znacznie lepiej „dowodzić” w trakcie spotkań. Były urugwajski napastnik przywołuje przykład tego, co wydarzyło się w meczu z Realem Madrytem na Mestalla (1:2):
„W walce o uniknięcie spadku potrzebne jest serce i świadomość stawki, bo w tego typu sytuacjach wydaje się, że wszystko jest przeciwko tobie i los chce cię wykończyć. Z Realem drużyna zagrała świetne spotkanie, ale Guillamón popełnił błąd, który kosztował ją porażkę. W tej ostatniej akcji, gdy stracił piłkę i padł gol Bellinghama, pomocnik powinien wybić piłkę poza Mestalla – nawet do baru Manolo „el del Bombo” – zamiast próbować ją kontrolować i wyprowadzać akcję. Obecnej kadrze brakuje doświadczenia, dzięki któremu lepiej radzisz sobie w takich decydujących momentach”.
Opinie Paco Muñoza Péreza są równie stanowcze i skłaniają do pesymizmu:
„Widzę wiele podobieństw między zespołem, który spadł, a obecnym; nawet powiedziałbym, że nasza drużyna była lepsza. Jeśli nie uda im się szybko odwrócić tej pesymistycznej sytuacji, będą mieli naprawdę ciężko. To wygląda bardzo źle”.
W tym kontekście o przyszłości Valencii w krótkiej perspektywie oraz o jej szansach na utrzymanie zadecyduje przede wszystkim forma w meczach z drużynami z „jej ligi”, w których nie może już sobie pozwolić na wpadki po fatalnej pierwszej rundzie.
Dwa najbliższe spotkania na Mestalla z Celtą de Vigo (13. miejsce) i Leganés (16. miejsce) mogą stać się dla Nietoperzy punktem zwrotnym. Zwraca na to uwagę José Ramón Bermell, podkreślając także znaczenie czynników psychologicznych w tych „finałach”:
„Kluczowe będzie pokonanie bezpośrednich rywali, bo pozwoli to zdobyć trzy punkty i jednocześnie sprawić, że oni nie zapunktują w tej kolejce. Drużyna nadal ma czas na odwrócenie sytuacji, ale musi potraktować te mecze priorytetowo i odpowiednio się nastawić, bo psychika odegra tu ogromną rolę”.
Świadomi głębokiego rozłamu między kibicami a zarządem, cała czwórka byłych piłkarzy jest zgodna co do tego, że sposób zarządzania klubem przez Petera Lima jest daleki od ideału i nie przystaje do tak historycznego zespołu jak Valencia.
Nie wiem czy Diakhaby czuje się na siłach ale można by go wystawić z Pepelu w środku pola co by rywalom nieco popsuć szyki. Na mediapunta zostawilbym Almeide. Amunt!
fajna lektura
Dzięki za post. Bardzo ciekawe informacje.