Trzy punkty zostają na Mestalla w nudnym meczu z Granadą (1-0)

  • Valencia CF pokonała Granadę po kontrowersyjnym karnym w meczu, w którym niewiele się działo.

Osiemnaście punktów na tym etapie rozgrywek LaLiga to dużo i było to jasne na Mestalla jeszcze przed rozpoczęciem meczu Valencia-Granada, gdzie miało się okazać, że cel uświęca środki. Gdzie estetyka jest najmniej ważną rzeczą w dniu, w którym porażka nie była dozwolona i gdzie drużyna straciła swoją przewagę przed pierwszymi 25 minutami w postaci kontuzji Amallaha. Valencia stawiała jednak opór ze wszystkich sił. Podobnie jak Hugo Duro z bólem obojczyka po upadku w San Mamés, który pozostawił go pod znakiem zapytania przez cały tydzień. To właśnie napastnik był bohaterem decydującej akcji meczu, która przechyliła szalę dzięki niefrasobliwości sędziego, który dopatrzył się przewinienia na napastniku Los Che. Ale poza tą anegdotą, Baraja i jego drużyna opuścili Mestalla na swoich barkach po 90 minutach ciężkiej pracy i z trzema kolejnymi punktach. A to, biorąc pod uwagę jak przebiegało letnie okienko transferowe, jest ogromnym sukcesem młodych piłkarzy i ich szkoleniowca.

Mecz nie był ładny. Nie było dużo fajerwerków. To było po prostu spotkanie, by zdobyć trzy punkty i o nim zapomnieć. Valencia i Granada nie zaoferowały w pierwszej połowie pięknego widowiska. A przynajmniej nie z pozytywnej strony. Co rusz piłkarze walczyli o górną piłkę, Boyé i Hugo Duro walczący ze środkowymi obrońcami rywali, zero strzałów na bramkę aż do karnego i tempo, które miało niewiele lub nic wspólnego z tym, co drużyny proponowały do tej pory. Co gorsza, Baraja stracił Amallaha, który doznał kontuzji, i wprowadził Canósa, który dopiero co wrócił po kontuzji tydzień temu. Wyglądało na to, że będzie to otwarty mecz z dużą ilością bramek, ale obie drużyny zminimalizowały ryzyko. Do tego stopnia, że Mamardaszwili i Andre Ferreira byli tylko widzami. Aż doszło do kluczowego zagrania. Akcja w środku pola, w której Torrente uderzył ręką w twarz Hugo Duro, zakończyła się jedenastką. I w tym miejscu trzeba jedno przyznać — karnego nie powinno być. Jednakże VAR nie zareagował na błędną decyzję i Valencia objęła prowadzenie, zanim arbiter zasygnalizował drogę do szatni.

Druga połowa rozpoczęła się według tego samego scenariusza. Nudny mecz, ale jeden z tych, w których Valencia wcale nie jest zła. Zwłaszcza że Granada zawsze była daleko od bramki bronionej przez Mamardashviliego. Pierwsze podejście w drugiej połowie należało do drużyny Pipo. Dobrze wyprowadzony kontratak pozwolił Canósowi strzelić prawą nogą, ale Ferreira bez większych problemów wybronił dość groźny strzał. Kilka sekund później doszło do kolejnej kontrowersyjnej akcji. Paulista wszedł niebezpiecznie w nogi Lucasa Boyé i Brazylijczyk powinien się cieszyć, że otrzymał jedynie żółtą kartkę po faulu, który mógł zakończyć się czerwoną kartką.

Zmiany, nuda i powtarzalność

Mecz wszedł w fazę, w której trenerzy dokonywali zmian i tutaj Baraja miał duży problem. Canós spędził go już w pierwszej połowie i zdecydował się na Guillamóna i Foulquiera w miejsce Hugo Duro, który grał przy linii bocznej z kontuzją obojczyka, oraz samego Canósa, który opuścił boisko załamany. Sergio nie może zaliczyć tego spotkania do udanych. Widać było brak ogrania u skrzydłowego Nietoperzy. Po tych zmianach mecz dalej toczył się tym samym tempem.

Nikt nie zapamięta meczu Valencia-Granada jako jednego z tych wielkich dni na Mestalla, ale trzy punkty są warte tyle samo bezwzględu na styl i jakość piłkarską. A Valencia utrzymała się na swoim terenie, tak jak nauczyli się to robić od czasu przybycia Barajy. Z niemalże bezbłędnym Mosquerą, Boyè, który próbował wszystkiego, co mógł, uderzał raz po raz w ścianę nie do przejścia. Każdy kolejny pojedynek podnosił stadion na nogi, gdy zegar odliczał czas do ostatnich minut. Wraz z końcowym gwizdkiem przyszedł triumf. Trzy punkty dla drużyny, która nawet w najbardziej szare dni nauczyła się strzelać bramki. A to ma swoje zalety.